W futbolocentrycznych Włoszech rezygnacja trenera Juventusu to dobry news na otwarcie głównego wydania telewizyjnych wiadomości. Środowe gazety rozpisywały się o tym na kilku stronach w tonie dramatycznym i żałobnym.
Włosi przyjęli rezygnację Contego jako kolejny złowieszczy znak, że włoski futbol – religijna niemal pasja narodowa – idzie w rozsypkę. Najpierw przyszła mundialowa klęska, która wymusiła falę rezygnacji. W efekcie włoski związek futbolowy nie ma prezesa ani wiceprezesa, a reprezentacja – selekcjonera. We wtorek wieczorem okazało się, że trener najlepszej obecnie włoskiej drużyny, przez lata symbolu potęgi włoskiej piłki, też rzucił ręcznik.
Zaskoczenie było ogromne, bo Conte przybył w poniedziałek na obóz przygotowawczy Juventusu do Vinova i poprowadził zajęcia. To też ogromny cios dla fanów Juve, dla których był postacią sztandarową, półbogiem. Gdy grał w drużynie, mówili o nim Kapitan Niezłomny. Wywalczył pięć tytułów mistrzowskich, poprowadził zespół do zwycięstwa w Lidze Mistrzów (1996 r.). Poza tym jest wicemistrzem świata (1994 r.) i Europy (2000 r.).
Trzy lata temu został trenerem kompletnie rozbitego zespołu (7. miejsce w Serie A w sezonie 2010/11) i wywalczył tytuł trzy razy z rzędu, ostatnie z rekordową liczbą 102 zdobytych punktów.
Conte tłumaczy, że chciał dalej prowadzić zespół, ale w poniedziałek podczas treningu zrozumiał, że jest kompletnie wypalony, że brakuje mu bodźców, że wyładowały mu się baterie. Można w to po części wierzyć, bo zawsze w pomeczowych wywiadach sprawiał wrażenie człowieka kompletnie wyczerpanego. Nie był w stanie dobyć głosu. Przeżywał swoją pracę, a szczególnie mecze, intensywnie i żarliwie jak nikt. Dał piłce wszystko, a ta go wycisnęła jak cytrynę. Jak skomentował włoski futbolowy guru Mario Sconcerti: „Z Contego pozostała tylko wydmuszka".