Legia Warszawa czeka 18 lat na Ligę Mistrzów

Gdy Legia w połowie lat 90. grała w Lidze Mistrzów, nie pasowaliśmy do tego świata. Dziś już pasujemy, tylko Legia wciąż ma problem.

Publikacja: 23.08.2014 09:00

Rok 1995. Po zdobyciu tytułu mistrza Polski legioniści wyeliminowali Goeteborg. Między decydującym meczem a losowaniem grup Ligi Mistrzów w Genewie były tylko dwa dni. Ówczesny właściciel Legii Janusz Romanowski nie bardzo wiedział, co robić w nowej sytuacji. Był jednym z pierwszych znanych biznesmenów (Polska znajdowała się w szóstym roku transformacji ustrojowej), przedstawicielem Kodaka na Polskę, a potem właścicielem Empiku, a nie specjalistą od zarządzania klubem.

Miał za sobą pezetpeerowską przeszłość i jedną ze słabości charakterystycznych dla pierwszej generacji ludzi interesu: nawet na konferencje prasowe przychodził w towarzystwie ochroniarza, który nosił za nim telefon komórkowy wielkości cegły.  Ale Romanowski był inteligentny, zadzwonił więc do kogoś, komu ufał i kogo uważał za specjalistę: do Jerzego Engela. Zaproponował mu funkcję menedżera Legii na czas jej występów w Lidze Mistrzów.

Pudrowanie nieboszczyka

Engel pracował wtedy na Cyprze. Zastanawiał się trzy minuty, po czym wsiadł w samolot i przyleciał prosto do Genewy. Wieczorem na bankiecie w hotelu Hilton siedzieliśmy obok siebie. On przy proporczyku Legii, ja przy wizytówce Telewizji Polskiej, w której wtedy pracowałem. Przy tym samym okrągłym ośmioosobowym stoliku znajdowali się też przedstawiciele innych klubów i UEFA.

Tam zawarliśmy pierwsze znajomości. Przez cały następny dzień odbywaliśmy spotkania. Engel przekonywał rozmówców, że warszawski klub należy do cywilizacji europejskiej, a ja – że Telewizja Polska podoła wyzwaniu, jakim jest wyprodukowanie sygnału, czyli zapewnienie warunków przeprowadzenia transmisji z co najmniej trzech meczów. Już wtedy poznaliśmy tzw. venue directora, czyli szwajcarskiego działacza UEFA odpowiedzialnego za mecze Legii na Łazienkowskiej.

Kiedy się dowiedzieliśmy, jakie warunki należy spełnić, aby mecz Ligi Mistrzów mógł się odbyć, trochę się zaniepokoiliśmy, a miało być jeszcze gorzej. Stadion Wojska Polskiego przechodził wtedy kolejną modernizację polegającą na pudrowaniu nieboszczyka. Biura i szatnie znajdowały się nie w budynku głównym, pod historyczną trybuną, lecz w baraku obok pozostałości po basenie.

Zawodnicy wychodzili na boisko tunelem wydrążonym na łuku trybun od strony Kanału Piaseczyńskiego. W tym baraku zainstalowano też biuro UEFA ze znajomym Szwajcarem i kilkunastoma osobami z Polski i zagranicy. Był wśród nich młody Piotr Strejlau, który w tych okolicznościach uczył się obyczajów UEFA. Przydało mu się to, kiedy wiele lat później został kierownikiem drużyny Legii.

Wymagania UEFA dotyczące meczu i transmisji bywały dla nas niezrozumiałe, chociaż z perspektywy czasu wiem, że nie było w nich nic nadzwyczajnego. My wszyscy jeszcze się wtedy uczyliśmy, a warunki w nowej Polsce odbiegały znacznie od dzisiejszych standardów.

Problem pierwszy dotyczył stadionu. Szwajcar w imieniu UEFA uznał, że odbiega on od przyjętych standardów i mecz nie powinien być na nim rozegrany. Powiedział, że słyszał o jakimś wielkim stadionie znajdującym się niedaleko, i spytał, czy nie można by tam przenieść meczu.

Kiedy usłyszał od nas, że będzie trudno, bo na stadionie jest Jarmark Europa, na którym handlują Azjaci, nieco się zdziwił, ale spytał tylko, dlaczego wobec tego nazywa się Europa. Poprosił o listę stadionów w pobliżu Warszawy, a kiedy zapoznał się z ich wyposażeniem, uznał, że najbliższy godny meczu Ligi Mistrzów znajduje się w Berlinie.

Ostatni generał

Szwajcar był pogodnym mężczyzną w średnim wieku. Z każdym kolejnym dniem spędzonym w Warszawie czuł się u nas lepiej, podkreślał, że jesteśmy „open" i „friendly". Wieczorami przekonywał się o tym, goszczony w stołecznych lokalach przez szefa klubu pułkownika Artura Mazurka, byłego świetnego gimnastyka Legii.

Janusz Romanowski w ogóle się w to nie mieszał. Ostatni generał, który był prezesem klubu, Zygmunt Skuza – tym bardziej. Jako komendant garnizonu siedział w swoim gabinecie na Cytadeli i przyjeżdżał na Łazienkowską tylko na mecze. Z tej trójki jedynie Romanowski znał angielski.

Kiedy już przekonano Szwajcara, że mecz w Warszawie musi się odbyć, i on na to pod pewnymi warunkami (minimalna modernizacja stadionu, który UEFA nazywała old timerem) przystał, okazało się, że moc jupiterów wynosi zaledwie 600 luksów, a do transmisji telewizyjnej w kolorze potrzeba dwa razy tyle. Na to nie można było już patrzeć przez palce i nawet najbardziej wykwintne frykasy polskiej kuchni poparte wyborową nie mogły wpłynąć na Szwajcara, tym bardziej że nie był on typem sybaryty.

Reflektory jednak gruntownie wymyto (chyba pierwszy raz od wielu lat), co dało się zauważyć. Poproszono też o ekspertyzę specjalistów z Politechniki Warszawskiej, którzy ponad wszelką wątpliwość stwierdzili, że luksów jest znacznie więcej niż 600 i transmisję telewizyjną można przeprowadzać bez ryzyka. Pismo tej treści otrzymała UEFA. Podpis był nieczytelny.

W tym samym czasie menedżer Jerzy Engel, współpracując z trenerem Pawłem Janasem, uprawniał w UEFA do gry w Lidze Mistrzów nowych zawodników: Cezarego Kucharskiego, Tomasza Wieszczyckiego i Ryszarda Stańka. Żadnych wątpliwości nie było.

Pierwszy mecz, z Rosenborgiem, stał się wydarzeniem sportowym i towarzyskim. Trybuny stadionu wypełniły się 15 tysiącami widzów. Więcej wejść nie mogło.

Legia szczęśliwie awansowała do fazy pucharowej (w grupie oprócz Rosenborga mieliśmy jeszcze mistrza Anglii Blackburn Rovers oraz Rosji – Spartaka Moskwa) i wiosną 1996 roku miała się zmierzyć z Panathinaikosem Ateny. Jednak mecze jesienne trwające aż do grudnia oraz zima doprowadziły boisko do ruiny. Na początku marca nie nadawało się o gry.

Wojsko usunęło śnieg, ale problem pozostał. Poproszono o pomoc Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania. Na zmrożoną trawę wysypano kilka ton soli, po czym zasypano boisko piachem. Odwilż zrobiła z trawnika błotną breję. Kiedy dzień przed meczem hiszpański sędzia Manuel Diaz Vega wszedł na boisko, opuścił je bez pantofli, które zostały w błocie. Sytuacja stawała się beznadziejna, tym bardziej że i Grecy nie chcieli w tych warunkach grać.

Delegatem UEFA na mecz Legia – Panathinaikos był chorwacki działacz Duszko Grabovac, dobry kolega Michała Listkiewicza. Nie można wykluczyć, że ta znajomość miała wpływ na decyzję o rozegraniu spotkania w terminie. Mimo że warunki były gorsze niż podczas słynnego meczu Niemcy – Polska we Frankfurcie i spotkanie nie powinno się odbyć. Ale mecz rozegrano. Legia zremisowała 0:0 i było to pożegnanie z Ligą Mistrzów na Łazienkowskiej.

Droga nauka

Kiedy Legia w późniejszych latach przystępowała do rozgrywek pucharowych, miała już doświadczenia sportowe i organizacyjne. Na wszelki wypadek, chcąc uniknąć kłopotów, prosiła jednak o pomoc fachowców z PZPN i osobiście Michała Listkiewicza.

W niektórych krajach federacje piłkarskie w różnej formie pomagają klubom w organizacji meczów pucharowych, od wyjaśniania wątpliwości regulaminowych po opiekę nad delegatami UEFA.

Od kiedy prezesem Legii został Bogusław Leśnodorski, klub prosi o pomoc dopiero po szkodzie, nigdy wcześniej. W roku ubiegłym, pisząc odwołanie do UEFA po zamknięciu trybuny,  Legia wykorzystała doświadczenia Kazimierza Oleszka, dziennikarza tygodnika „Piłka Nożna". On jeszcze w czasach, gdy polskie kluby grały w Lidze Mistrzów, opiekował się delegatami UEFA, a dziś – od wielu lat – sam jest delegatem.

W tym roku nie pytano o radę ani jego, ani nikogo innego. Do niedawna sprawami takimi jak ta z Bereszyńskim zajmowała się na Łazienkowskiej Elżbieta Blaźniak, mająca ogromne doświadczenie w pracy nie tylko w tym klubie, ale wcześniej w GKKFiT.

Odeszła, wykorzystując pretekst wieku emerytalnego, bo nie mogła się przyzwyczaić do warunków i obyczajów korporacyjnych. Musiała codziennie rozmawiać z dyletantami, którzy, przychodząc do Legii z opinią specjalistów w branży prawniczej, bankowości, reklamy, uczyli się dopiero klubu piłkarskiego.

Droga to była nauka.

Rok 1995. Po zdobyciu tytułu mistrza Polski legioniści wyeliminowali Goeteborg. Między decydującym meczem a losowaniem grup Ligi Mistrzów w Genewie były tylko dwa dni. Ówczesny właściciel Legii Janusz Romanowski nie bardzo wiedział, co robić w nowej sytuacji. Był jednym z pierwszych znanych biznesmenów (Polska znajdowała się w szóstym roku transformacji ustrojowej), przedstawicielem Kodaka na Polskę, a potem właścicielem Empiku, a nie specjalistą od zarządzania klubem.

Pozostało 94% artykułu
Piłka nożna
Puchar Polski. Będzie wielki hit w Warszawie
Piłka nożna
Chelsea znów konkurencyjna. Wygrywa i zachwyca nie tylko w Anglii
Piłka nożna
Bayern znów nie zdobędzie Pucharu Niemiec. W Monachium myślą już o przyszłości
PIŁKA NOŻNA
Niechciane dziecko Gianniego Infantino. Po co światu klubowy mundial?
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Piłka nożna
Polskie piłkarki awansowały na Euro. Czy to coś zmieni?
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką