Tym meczem zawodnicy Adama Nawałki mieli mnóstwo do udowodnienia. Przede wszystkim, że wszystkie głosy mówiące, iż w sobotę na Stadionie Narodowym byliśmy świadkami narodzenia drużyny zdolnej dokonywać rzeczy dotąd wydawało się niemożliwych, nie są przedwczesne. Mieli udowodnić sobie, że potrafią taki mecz powtórzyć, że zwycięstwo nad mistrzami świata nie było tylko splotem szczęśliwych i nie do końca wytłumaczalnych okoliczności. Mieli udowodnić, że opinia prezesa PZPN Zbigniewa Bońka, że ta drużyna ma potencjał porównywalny z zespołem Antoniego Piechniczka z 1982 roku, jest czymś więcej niż pompowaniem balonika.
Niestety, zazwyczaj, by zwyciężać, potrzeba kogoś, kto potrafi jakąś sytuację napastnikom stworzyć, coś wykreować. Mecze takie jak z Niemcami, gdy zespół wygrywa, chociaż cały plan taktyczny to skomasowana obrona, a jedyny pomysł na atak to długie piłki do Roberta Lewandowskiego, zdarzają się wyjątkowo rzadko. A ze Szkocją tego właśnie najbardziej zabrakło – umiejętności kreowania wizji i pomysłu. A jednak to Polacy byli bliżej zwycięstwa i gdyby pięć minut przed końcem Kamil Grosicki miał nieco więcej szczęścia, a piłka nie zatrzymałaby się na słupku, Polacy zanotowaliby najlepszy start w eliminacjach od 33 lat.
Dopiero w drugiej połowie, gdy piłkarze Nawałki musieli się spieszyć, przegrywali, czas nieubłaganie biegł, a zbyt zadowoleni z siebie i wyniku Szkoci całkowicie oddali nam pole, reprezentacja zaczęła kreować jakiekolwiek sytuacje. Kluczem było wprowadzenie Sebastiana Mili, który przeżywa chyba najbardziej magiczny czas w karierze. Tak naprawdę tym, co zrobił w końcówce drugiej połowy zgłosił – tak, tak – poważny akces do wyjściowej jedenastki na następne spotkania. Nagle, z rozgrywającym na boisku, w drugiej połowie Polacy zaczęli grać o klasę lepiej niż z Niemcami. To jednak bój z mistrzami świata przejdzie do legendy, a remis ze Szkocją szybko stanie się tylko statystyką.
Gdy po nieco ponad 10 minutach gry Krzysztof Mączyński strzelił gola na 1:0 wyglądało, jakby Adam Nawałka przed jesiennymi meczami eliminacyjnymi podpisał pakt z diabłem. Trafienie piłkarza chińskiego Guizhou Renhe było chyba jeszcze większą niespodzianką i faktem jeszcze bardziej sprzecznym z jakąkolwiek logiką niż gol Mili z Niemcami. Wydawało się, że Nawałka nagle zmienił się w trenerskiego Midasa – czego nie dotknie, zamienia w złoto. Przecież w Arkadiusza Milika wierzył właściwie tylko on, a powołanie Mili było wyszydzane przez ekspertów. Podobnie jak ściągnięcie z dalekiej Azji Mączyńskiego do reprezentacji. Tymczasem po dwumeczu okazali się oni mężami opatrznościowymi tej kadry. Do pełni szczęścia zabrakło tylko zwycięstwa.
Aż trzech zmian musiał w stosunku do meczu z Niemcami dokonać selekcjoner – organizmy Jakuba Wawrzyniaka, Tomasza Jodłowca i Macieja Rybusa nie zdążyły się zregenerować po ofiarnie toczonej bitwie z mistrzami świata. Tym samym przeciwko Szkotom selekcjoner musiał wymienić całą lewą stronę drużyny – na skraju obrony zagrał Artur Jędrzejczyk (asystował przy wyrównującym golu Milika), który owszem występował na tej flance, ale wyłącznie od przypadku do przypadku. W Legii zaczynał na prawej obronie, a po przestawieniu do środka defensywy zrobił na tyle imponujące postępy, że jako stoper wyjechał do Rosji. Z kolei na lewym skrzydle zobaczyliśmy Waldemara Sobotę.