Pół roku temu mieszkańcy francuskiej stolicy wychodzili na ulice z plakietkami „Je suis Charlie", a teraz pieniądze szejków z Kataru, którzy długo wspierali radykalnych islamistów, pozwoliły ich klubowi pokonać Lyon, Monaco i Marsylię. Trudno się więc dziwić, że nie licząc tamtejszej Żylety, reakcje są dość stonowane, także w mediach. „Żyjemy w czasach, gdy pieniądze rozwiązują wszystkie problemy, pozwalają odróżnić zwycięzców od całej reszty". Tak zaczyna się artykuł na pierwszej stronie dziennika „L'Equipe".

Paryżanie są w dużo gorszej sytuacji niż londyńczycy po zdobyciu mistrzostwa przez Chelsea Romana Abramowicza, bo Rosjanie wykupili już wprawdzie pół Londynu, ale zamachów w Anglii nie organizują.

We współczesnym futbolu najbardziej zaskakujące jest to, że dla identyfikacji kibiców z klubem przestało być ważne, czyj jest ten klub i kto gra w ukochanej drużynie. Żadni „Chłopcy Busby'ego" nie są już potrzebni, zespół najemników wędrujących od miasta do miasta z kłamliwą przysięgą wierności zupełnie wystarcza, byle wygrywał. Chelsea bez Anglików nikomu nie przeszkadza, katarskie Paris Saint-Germain jeszcze trochę uwiera, gdy pamięć o tragedii „Charlie Hebdo" jest wciąż świeża. Ale jeśli za rok klub ten wygra Ligę Mistrzów, zapewne będzie to już sukces niepodszyty goryczą i nikt nie wyprodukuje plakietki „Nie kibicowałem PSG". Dziś gazety piszą, że triumfu w Europie oczekuje katarski akcjonariusz, za rok może go już oczekiwać cały Paryż, a za dwa lata cała Francja (poza Marsylią, bo to trudno sobie wyobrazić).

My nie jesteśmy jeszcze konfrontowani z taką sytuacją, bo polskie kluby są słabe i zagranicznego kapitału nie przyciągają, ale wyobraźmy sobie, że Legia staje się wielka dzięki Gazpromowi? Co zrobiłaby Żyleta, czy stadion by się wyludnił? Nie wiem, czy kiedykolwiek to będzie nasz problem, wiem natomiast bez wątpienia, że ja bym się z tego nie cieszył. I nie poszedłbym z kibicami PSG świętować tegorocznego mistrzostwa na Polach Elizejskich, bo „Je suis Charlie" to było poważne zobowiązanie.