Korespondencja z Paryża
Pierwszemu występowi Świątek w turnieju olimpijskim towarzyszyły sceny jak na standardy kortów Roland Garros niezwykłe, bo jeszcze godzinę przed rozpoczęciem gier do wejścia na teren obiektu prowadziła blisko kilometrowa kolejka, jakby nawyki rozkochanej w tenisie paryskiej publiczności zderzyły się z zaostrzonymi kontrolami bezpieczeństwa. Korkowały się nawet schody na stacji metra.
Wiemy, że wychodząc z szatni Świątek raczej na trybuny nie zerka, bo funkcjonuje już wtedy w tunelu koncentracji i może dobrze, bo byłaby pewnie zdumiona, a na jej barki spadłby dodatkowy ciężar. O ile bowiem bilety obejmujące całą sesję dzienną na korcie Philippe-Chatrier podczas Roland Garros powodują, że na meczach kobiet po oczach biją puste sektory, to teraz 15-tysięczne trybuny wypełniały się błyskawicznie. Tłumniej u Świątek było chyba tylko na finale z Jasmine Paolini.
Paryż 2024. Dawid Podsiadło obejrzał Igę Świątek
Olimpijski występ liderki rankingu WTA do tamtego spotkania o tytuł równał, jeżeli chodzi o zainteresowanie kibiców — był wśród nich także Dawid Podsiadło, który siedział na trybunie prasowej — ale już nie w zakresie poziomu gry. Różnicę mogła robić presja występu w biało-czerwonej sukience, a musiały: niezłomność rywalki i zamknięty dach, który mocno wpływa na ekosystem kortu.
- Piłki zrobiły się ciężkie, więc mój topsin nie działał, jak zazwyczaj, a trenowałam w gorącej pogodzie, gdy skakały. To samo było jednak na początku Roland Garros - przypomina Świątek, która dwa miesiące temu w Paryżu także rosła z meczu na mecz, i dodaje: - Mój poziom trochę falował i było więcej napięcia, niż zazwyczaj. Pierwsze rundy nigdy nie są jednak łatwe, więc w pewnym sensie daję sobie kredyt, aby jeszcze wkręcić się w odpowiedni rytm.