W 1968 roku w Meksyku Amerykanin Jim Hines przebiegł w olimpijskim finale 100 m w 9,95 s. Po raz pierwszy mierzono mu czas elektronicznie. Poprawienie tego rekordu o 0,11 sekundy zajęło sprinterom 28 lat. Donovan Bailey, też z pochodzenia Jamajczyk, uzyskał 9,84 w 1996 roku. Usainowi Boltowi taki sam skok zajął 12 miesięcy.
W Berlinie świat dostał odpowiedź na pytanie, które często zadawano w Pekinie: jak szybko człowiek błyskawica potrafi pobiec bez tych wszystkich luzackich popisów przed metą. Odpowiedź jest przykra dla rywali Bolta.
Jak on i inni Jamajczycy to robią? Rok temu po finale 100 m w podziemiach stadionu olimpijskiego biegał między dziennikarzami siwowłosy doktor Herb Elliot, szef medyczny drużyny Jamajki i członek komisji antydopingowej MKOl. Biegał i krzyczał: – Przyjeżdżajcie i zobaczcie nasz program szkolenia! Sprawdzajcie, nie mamy nic do ukrycia!
Niektórzy pojechali i zobaczyli. Jeśli byli gośćmi prezesa Jamajskiej Federacji Lekkiej Atletyki (JAAA) Howarda Arisa, to ujrzeli szkoły na prowincji, w których mali Usainowie Boltowie trenowali na trawiastych bieżniach. Zobaczyli stadion w Kingston i centrum sportowe z pomnikiem Boba Marleya oraz Racers Track Club, w którym ćwiczy rekordzista świata. Jeśli chcieli odwiedzić Asafę Powella, jechali do prywatnego klubu Maximising Velocity and Power, w skrócie MVP, który powstał w 1999 roku w Kingston, by zatrzymać zdolnych młodych ludzi na wyspie. Podstawą jest system podobny do amerykańskiego – klub działa przy uczelni wyższej UTech, sportowcy są studentami.
Sukces w Pekinie trochę pomógł jamajskiemu sportowi. Były na wyspie trzy bieżnie z nawierzchnią Mondo, są cztery, pojawili się nowi trenerzy. Dzieciaki rzeczywiście chcą być jak Bolt. Wizyty na Jamajce nie przekonały jednak nikogo, że nagły wysyp wielkich sprinterów w małym kraju to skutek kilku zmian organizacyjnych.