Korespondencja z Daegu
Zawody się skończyły, ale bannerów powitalnych i pożegnalnych jeszcze w Daegu nikt nie zwija. Kto chciał, to mógł w poniedziałek jechać na stadion, biuro prasowe żyło, choć na zwolnionych obrotach, ale policja, ogrodzenia, namioty i bramki zniknęły, wróciła codzienność, a z nią w końcu lunął azjatycki deszcz.
W metrze jeszcze widać zaproszenia na trybuny, w mieście na ścianach wieżowców i słupach oświetleniowych wciąż napinają mięśnie Liu Xiang, Jelena Isinbajewa, David Oliver, Asafa Powell, Daron Robles i na szczęście Usain Bolt oraz maskotka Sarbi, by nie oglądać wyłącznie galerii przegranych.
Może i dobrze, że sprzątanie jest powolne, bo prawdziwe rozliczenie z mistrzostwami nastąpi dopiero wtedy, gdy akredytowane przez WADA laboratorium w Lozannie poda wyniki badań próbek krwi uczestników. Jak obiecywano, pobierano je od 18 sierpnia od wszystkich sportowców, plan (łącznie 1848 sztuk) wykonano 3 września. Na rezultaty badań 500 standardowych próbek moczu z czasu rywalizacji też wypada poczekać, te powinny być znane szybciej, bo pracuje nad nimi laboratorium w Seulu.
O dopingu w mistrzostwach mówiono mało, bo poza jednym rekordem świata i dwoma rekordami mistrzostw świata (oraz jednym wyrównanym) nikt na nadzwyczajne wyniki się nie porywał. Jednak widok Tatiany Łysenko, Yohana Blake'a czy Andrieja Michniewicza na podium czy Dwaine'a Chambersa na bieżni przypominał dawne grzechy lekkoatletów, nakazywał i nakazuje mieć wątpliwości, nawet w czasach masowych kontroli.