Caryca tyczki wróciła na tron

Jelena Isinbajewa mówi, że jej życie jest już jak hollywodzki scenariusz, na film akcji połączony z wyciskaczem łez. Ale zakończenie jeszcze się pisze

Publikacja: 18.08.2013 09:40

Caryca tyczki wróciła na tron

Foto: AFP

Jeśli w lekkiej atletyce jest specjalna nagroda za powrót roku, a może lepiej pięciolecia lub dekady, to laureatka może być tylko jedna. Mistrzyni świata w skoku o tyczce, Jelena Gadżijewna Isinbajewa, jedyna, która w Moskwie zapełniła Łużniki, jak Usain Bolt. Historię gimnastyczki z Wołgogradu, która urosła za wysoka, ale znalazła drugie, lepsze sportowe życie na skoczni o tyczce, opowiadano nie raz. O rodzinnej biedzie, ciężkiej pracy, a potem nagłym wzlocie, medalach mistrzostw świata i igrzysk, no i o tych 28 rekordach świata, które doprowadziła do wyniku 5,06.

Siwy pan z wąsami

Jelena niezwyciężona, caryca – wszystko było pięknie do 2009 roku, gdy podczas mistrzostw świata w Berlinie nagle straciła koronę, władzę i prestiż. Upadek był ciekawy dla mediów, zwłaszcza wtedy, gdy przerwała karierę, gdy ujawniła emocje, które pokazywały, że jest człowiekiem, a nie maszynką do wygrywania. Potem zapadła cisza. Jak na dawne normy zainteresowania Isinbajewą – głucha cisza. Wracała bez blasku fleszy, powoli, skromnie. Już nie pisano o skokach na wysokości 5 m, tylko o jej frustracjach, kontuzjach, rzadko o tym, że gdy miała czas, to zrobiła dyplom wyższej uczelni, że odwiedziła Dagestan, ojczyznę ojca. Stare zasługi, wciąż widoczne w tabelach rekordów, trochę przestawały się liczyć, w końcu w 2013 roku była już kobietą po trzydziestce, inne, młodsze tyczkarki też chciały mieć już swoją cząstkę sławy. Pierwszy sygnał, że może jeszcze być wielka – wysłała w Londynie. Brązowy medal igrzysk dał trochę otuchy. Za jej odrodzeniem stoi jednak nie tylko jej hart ducha. Więcej znaczy siwy starszy pan z mało modnymi wąsami. Jewgienij Wasiliewicz Trofimow. Pierwszy trener z Wołgogradu, ten, który 15-letnią dziewczynę przekonał do tyczki. Gdy porzucała go w 2004 roku, by przejść pod opiekę większej sławy, samego Witalija Afanasjewicza Pietrowa, tego od Siergieja Bubki, nie bardzo rozumiano, dlaczego to robi.

Nowa filiżanka

Trofimow był jak drugi ojciec, był czasem surowy, ale sprawiedliwy. Pietrow jednak kojarzył się lepiej od prowincjonalnego szkoleniowca z wielkim światem, z kolejnymi rekordami i piękną przyszłością. Po części to się spełniło. Kilka rekordów i medali poszło na jego konto. Jego wkład nie był mały. Ale w kryzysie, po nieudanych halowych mistrzostwach świata w Dausze zrozumiała, że jej świat jest gdzie indziej. Właśnie tam w Wołgogradzie, przy siwym trenerze, który mówi szczerze, co myśli. Dziś Isinbajewa twierdzi, że zasłużyła na parę mocnych szturchańców od losu, że po Pekinie uznała, iż jest klasą tylko dla siebie. Jechała na mistrzostwa świata do Berlina z myślą, że wejdzie na stadion, zrobi raz-dwa swoje i zejdzie w szumie braw. O radości rywalizacji już wtedy zupełnie nie myślała. – Robiłam wszystko jak należy, ale tylko dlatego, że tak było trzeba – mówiła. I sport ukarał ją za pychę. W Dausze jeszcze usiłowała się przekonać, że jedna porażka to przypadek, że zaraz wszystko samo się naprawi. Nic się nie naprawiło. Z Pietrowem rozstali się bez gniewu. Z Trofimowem spotkali się drugi raz bez złych wspomnień. – Nie sklejaliśmy starej filiżanki, tylko zrobiliśmy nową. Nie patrzyliśmy w przeszłość, tylko do przodu – opowiada. Jewgienij Wasiliewicz zgodził się, bo zawsze wierzył w Jelenę. Jelena zrozumiała, że Pietrow traktował ją jak miłego dzieciaka i trenował trochę tak, jakby była chłopakiem, a jej stary trener inaczej — widział w niej pełnego człowieka, kobietę, której problemy również mają znaczenie. I jak ochrzaniał, to miał rację.

Kula z gwiazdami

Żyć z krytyką potrafiła. W końcu nie była już małą dziewczynką. Nauczyła się pokazywać do kamer uśmiech, tylko bliskim ujawniała zmartwioną twarz. Nie miała oczywiście pewności, że w Moskwie uda się wygrać. Trofimow też nie miał, dopiero na jakieś dwa tygodnie przed mistrzostwami zobaczył na treningach swą dawną Jelenę, szybką, zdecydowaną i pewną swych sił. Dziś znów mówi, że 4,89 to nie jest szczyt jej możliwości, że będzie w stanie, jeśli zechce, skakać na poziomie 5,15-5,20, nawet za trzy lata, w Rio de Janeiro. Jej zwycięstwo w Moskwie trochę ratuje te mistrzostwa, na które Rosjanie patrzą ot tak, kiedy im się chce. – Wolą futbol, zawsze tak było, także w moim Wołgogradzie. Gorzko to mówić, ale to prawda. Ale nie pozwolę, by o lekkiej atletyce zapomniano. Myślę o tym, by zrobić w telewizji taki program jak „Taniec z gwiazdami", czy rywalizacja na lodzie. Tylko niech gwiazdy pchają kulę i skaczą przez płotki – zapowiada Jelena. Nagle jej przyszłość znów stała się ważna. Wszystkie agencje świata napisały: teraz po złotym medalu mistrzyni świata zrobi przerwę na macierzyństwo, po 18 miesiącach wróci na skocznię. Jelena Isinbajewa komentuje po swojemu: – Tak, będę chodziła z wielkim brzuchem, jak pingwin, choć może najpierw mój chłopak mi się w końcu oświadczy.

Kaukaska krew

Szczęście z niej bucha. O moskiewskim medalu mówi, że nie zamieniłaby go na żaden inny sukces. Że przyjemność pokazania go przyjaciołom z bliska i wrogom z daleka przerasta wszystko inne. Obiecała, że w noc zwycięstwa nie da usnąć Moskwie, ale życie zweryfikowało plany, obowiązki medialne kazały przełożyć świętowanie. Ale wynajęty statek będzie płynął po rzece i hałas w stolicy będzie tak wielki jak należy. Widać, że zrzuciła z barków lata frustracji, że uściskałaby cały świat. No, może prawie cały. W końcu ma w żyłach kaukaską krew. – Kiedyś, dawno temu, jako początkująca tyczkarka, chciałam zrobić sobie zdjęcie z Maurice'em Greene'em, wtedy największą sławą sprintu. A on, chodząc z cygarem w zębach po holu hotelowym powiedział, że jest zajęty. Poryczałam się. To samo było z Michaelem Johnsonem, nie dał nawet do siebie podejść. To ja też w płacz. Po latach, gdy wygrałam igrzyska w Atenach, podpisałam duży kontrakt sponsorski, los chciał, że na zdjęciach do reklamy spotkałam Greene'a. Uśmiechał się do mnie jak umiał, a ja – figa z makiem. Z Johnsonem tak samo, nawet jak siedzieliśmy razem przy stoliku, a ja odbierałam nagrodę dla lekkoatletki roku. Takich jak Greene i Johnson to ja nigdy już szanować nie będę – opowiedziała rosyjskiemu dziennikarzowi.

Życie w dwóch krajach

Przyszłość Jeleny jest znów jasna: żona, matka, może jeszcze raz wielka tyczkarka, ale właściwie to cały czas przy sporcie. Była już ambasadorką młodzieżowych igrzysk olimpijskich, będzie gospodynią wioski olimpijskiej w Soczi. Założyła fundację swego imienia, bo chce organizować akcje dobroczynne. Już w końcu września fundacja zorganizuje spartakiadę dzieci z sierocińców w Wołgogradzie. Będzie budować ośrodek sportowy w rodzinnym mieście, idea jest taka, żeby dla dzieciaków wstęp był bezpłatny. Tylko z pieniędzmi może być czasem problem, bo prosić nie umie. – Przywykłam do zarabiania ciężką pracą, a tu trzeba będzie iść na kompromis, może ludzie nie odmówią... – twierdzi. Mieszkać będzie nadal w Monako i w mieście rodzinnym. Pół na pół. – Na zawsze w księstwie nie zostanę, ale takie życie w dwóch krajach teraz mi się podoba. Monte Carlo to dziś dla mnie taka wyspa do odpoczynku. A Rosja? – No cóż, ojczyzna to ojczyzna – odpowiada.

Jeśli w lekkiej atletyce jest specjalna nagroda za powrót roku, a może lepiej pięciolecia lub dekady, to laureatka może być tylko jedna. Mistrzyni świata w skoku o tyczce, Jelena Gadżijewna Isinbajewa, jedyna, która w Moskwie zapełniła Łużniki, jak Usain Bolt. Historię gimnastyczki z Wołgogradu, która urosła za wysoka, ale znalazła drugie, lepsze sportowe życie na skoczni o tyczce, opowiadano nie raz. O rodzinnej biedzie, ciężkiej pracy, a potem nagłym wzlocie, medalach mistrzostw świata i igrzysk, no i o tych 28 rekordach świata, które doprowadziła do wyniku 5,06.

Pozostało 92% artykułu
Lekkoatletyka
Medal po latach. Polacy trzecią drużyną Europy w Gateshead
Lekkoatletyka
Ile kosztuje sprzęt do biegania? Jak i gdzie trenować? Odpowiedzi w Zakopanem
Lekkoatletyka
Rebecca Cheptegei nie żyje. Olimpijka została podpalona żywcem
Lekkoatletyka
Armand Duplantis kontra Karsten Warholm. Pojedynek, jakiego nie było
Materiał Promocyjny
Kobieta pracująca żadnej pracy się nie boi!
Lekkoatletyka
„Biegowe 360 stopni” znów w Zakopanem. „Największa dawka wiedzy dla ludzi kochających bieganie”