Kto przypuszczał, że Bolt już nie będzie biegał jak za dawnych lat, dostał w Londynie powód do zmiany opinii. Fakt, że sprinter z Jamajki dawno nie startował (dokładnie od 13 czerwca), że odwoływał sprinty w Paryżu i Lozannie. Niewielu też widziało, co i jak robi na treningach w Kingston.
Zgłosił się jednak dwa tygodnie temu na mityng w Londynie, przyleciał, opowiedział w czwartek, że ciężko trenował i pokaże, co z tego wynikło. Pokazał moc – 9,87 w eliminacjach, kiedy na bieżni jeszcze widać było ślady ulewnego deszczu, gdy brytyjskie lato pokazało cały swój wyspiarski urok – było chłodno i wiało sprinterom w twarz.
Start po swojemu spóźnił (wcześniej sędziowie zdyskwalifikowali Brytyjczyka Richarda Kilty'ego, gdy zareagował 0,099 s po strzale, inaczej mówiąc o 0,001 (!) za wcześnie), ale jak zaczął przyspieszać, to w środku biegu zobaczyliśmy dawnego Bolta-Błyskawicę. Hamował już 20 m przed metą, by zostawić widzom coś na wieczorny deser. Rywale specjalnie się nie wychylali, najszybszy – Amerykanin Michael Rogers miał czas 9,92.
W finale start Usaina Bolta był jednak gorszy – mistrz siedział w blokach stanowczo za długo, ruszył wyraźnie ostatni, musiał więc mocno biec do końca, bo mniejszy o półtorej głowy Rodgers wyraźnie poczuł swą szansę. Przyspieszenie jamajskiego mistrza było jednak właściwe, czas znów 9,87, co jak na 12 stopni Celsjusza musi budzić respekt. Amerykanin był drugi – 9,90. Granicę 10 sekund złamało jeszcze trzech sprinterów.
Bolt po biegu raczej się krzywił, wiedział, że zawalony start trochę ograniczył wrażenia widzów, ale i tak dostał wielkie brawa. Dał obietnicę dobrej rywalizacji z Justinem Gatlinem (w tym roku 9,74) i Asafą Powellem (9,85), których obecne wyniki są przyjmowane na wielu stadionach (z przyczyn natury dopingowej) znacznie mniej entuzjastycznie. Brytyjska publiczność ma też swoje powody, by kochać Bolta – sprinter jest od zawsze wielkich kibicem krykieta (sam też sporo grał w młodości) i drużyny Manchesteru United.