Korespondencja z Paryża
Szwed, który pięciometrową tyczką od czterech lat wykuwa swój pomnik, samodzielnie
przeniósł granicę marzeń z 6.16 m - tam doleciał wcześniej
jedynie jego idol z lat młodości, a później przyjaciel Francuz Renaud
Lavillenie - na 6.25 m i ten ostatni wynik osiągnął w dodatku na największej
scenie sportowego świata, czyli w olimpijskim finale.
To, czy jako pierwszy tyczkarz od Boba Richardsa (1956) obroni tytuł mistrza olimpijskiego, nie było kwestią wątpliwości. Dziś już nikt nie zastanawia się, czy Duplantis wygra kolejny konkurs, lecz w jakim stylu to zrobi oraz czy znów przesunie granicę wyobraźni. Nie czekaliśmy długo, aby znów zobaczyć, że możliwości człowieka sięgają jeszcze dalej i jeszcze wyżej, bo poprzednio rekord świata (6.24 m) pobił w kwietniu, podczas zawodów Diamentowej Ligi w Xiamen.
Czytaj więcej
Polacy wygrali ze Słoweńcami i po 44 latach znów zagrają w olimpijskim półfinale, ale wiedzą, że to dla nich dopiero początek drogi. Niczego jeszcze w Paryżu nie zdobyli.
Paryż 2024. Jak Armand Duplantis pobił na igrzyskach rekord świata w skoku o tyczce
Niezwykłość jego wyczynu kryje się w tej pozornej nonszalancji i lekkości. Leci, jakby nie istniał dla niego ruch bardziej naturalny. Wyznacza wręcz na nowo reguły grawitacji, choć zawsze wznosi się z bagażem. - Ludzie chcą zobaczyć rekord świata. Nikt nie zastanawia się nad tym, jak to wysoko. Kiedy wchodzę na stadion, zawsze pojawia się pragnienie tylko jednego - mówił przed igrzyskami.
Duplantis w poniedziałkowy wieczór na Stade de France dał 80-tysięcznemu tłumowi kibiców dokładnie to, czego oczekiwali, a epokowy wynik podsypał szczyptą dramaturgii. Dwa pierwsze ataki były przecież nieudane, choć widzieliśmy, że to kwestia technicznych detali, skoro przelatując nad poprzeczką miał zapas wysokości. Po każdej z tych prób podchodził pod trybuny. Jego konsultantami byli ojciec Greg oraz Lavillenie, którego plakat i numer startowy wieszał kiedyś na ścianie.