Dyskobole mieli dla siebie mało uwagi stadionu. Trudno wygrać konkurencję z Blanką Vlasić w skoku wzwyż i biegaczkami na 5 km. Trud pracy w kole zwiększały medalowe dekoracje, z racji finału mistrzostw, coraz intensywniejsze. Rzucali więc w hałasie, stawali do hymnów, patrzyli na długonogie dziewczyny, które obok czekały na swój skok, co też raczej rozprasza.
[srodtytul]Liczył się tylko Harting[/srodtytul]
Konkurs bardzo szybko zmienił się w rywalizację dwójki Małachowski i Harting. Niemiec rzucał za Polakiem, to mała przewaga, ale czasem pomaga. Rekordzista Polski chciał rozpocząć ostro, ale wyszło inaczej, dysk wyślizgnął się mu nieco z ręki – wyszło niepełne 66 metrów. Niemiec miał dość podobny plan zamachu na psychikę wszystkich rywali i już w pierwszej próbie rzucił bez żadnego oszczędzania barku i nóg. Sędziowie zmierzyli 68,33, taki rzut zwykle robi wrażenie, na Małachowskim nie zrobił.
Złoto dała druga próba. Polak jest z tych, którzy wchodzą do koła już skoncentrowani, nie czekają na brawa, nie trą nerwowo dłoni, nie poprawiają długo koszulki albo uchwytu dysku. Wszedł, zakręcił, dysk wirował pięknie, kto był czujny zauważył, że wylądował daleko. Tablica pokazała 68,87, rekord mistrzostw Europy Węgra Roberta Fazekasa pobity o 3 cm. Małachowski nie był przesadnie zachwycony, pewnie nawet nie widział, że siedzący obok ławki Harting z krzywym uśmiechem skinął głową i zaklaskał.
Sam za chwilę wszedł do koła i rzucił najlepiej w tę niedzielę, ale o 40 cm mniej niż Polak. Nikt nie wiedział, że walka się skończyła, że wielkim mistrzom sprzed lat Gerdowi Kanterowi i Virgilijusowi Aleknie zostanie walka o czwarte miejsce, że trzeci Fazekas też się nie poprawi. Tak naprawdę liczyły się tylko rzuty Hartinga, który raz jeszcze posłał dysk za granicę 68 metrów, lecz do mistrzostwa nie dorzucił.