[b]Kiedy zacznie pan wygrywać z Afrykanami?[/b]
Można z nimi wygrywać. Już to czasem robiliśmy. Na razie, to prawda, jeszcze uczymy się od nich. Zdecydowałem się nawet na wyjazdy do Kenii. Jest tam ciężko ze względu na klimat i warunki życia, ale skoro cały świat jeździ do Afryki na zgrupowania i wielu świetnych biegaczy tam mieszka, to coś w tym musi być. Trzeba się od nich uczyć.
[b]Na czym polega trening w Kenii?[/b]
Przede wszystkim trudno się oddycha, mięśnie są niedotlenione. Jest też zagrożenie malarią i innymi chorobami tropikalnymi. Oczywiście trzeba się szczepić, ale jak słyszałem komara, zaraz zarzucałem kaptur na głowę. Wody z kranu pić nie wolno, ę kupowaliśmy ją w sklepie, choć jest bardzo droga. Mieszkałem u mistrza olimpijskiego Wilfreda Bungei, on jako sława sportu ma nawet w domu prąd, a tam to jest luksus. Zresztą nawet u niego czasem brakowało elektryczności, nie było ciepłej wody, wtedy kąpaliśmy się w misce wody zagrzanej nad ogniem. Jako goście mistrza mieliśmy u niego dość dobrą kuchnię, sam gotował nam czasem ryż lub makaron, jakby po europejsku, ale podstawą jedzenia jest w Kenii ugali – kasza kukurydziana zmieszana z wodą, jedzą to cztery razy dziennie. Strasznie to suche i trudne do przełknięcia. Chodziliśmy też do restauracji, ale tam trzeba długo czekać, ognisko wolno się rozpala.
[b]I tak jak Kenijczycy biegał pan godzinami po ich płaskowyżu?[/b]
To jest płaskowyż, ale nie ma tam naprawdę płaskich terenów. Biega się ciągle z górki i pod górkę. Kenijczycy nie trenują z ciężarami, oni zdobywają siłę naturalnie na swych wzniesieniach. I widzę po sobie, że to przynosi rezultaty.