Po dziesięciu miesiącach nieobecności Bolta nudy w roku mistrzostw świata już nie będzie. Będą jeszcze ponad dwa miesiące porównań i niecierpliwe czekanie na wielką kulminację w finale biegu na 100 m na koreańskim stadionie.
Rywalizacja Bolta z Gayem jest od 2008 roku najważniejszym wydarzeniem światowej lekkiej atletyki, trudno o większe, gdy owocem są rekordowe biegi, gdy zderzają się dwie tak odmienne osobowości i dwie różne szkoły sprintu, gdy liczą się także prestiż, sława i duże pieniądze.
Jamajski rekordzista świata wrócił do pracy w Rzymie. Na 100 m uzyskał czas 9,91, powtórzył to osiągnięcie w Ostrawie, a następnie w czwartek podczas deszczu w Oslo przebiegł 200 m w 19,86. Kto się krzywił (rekordy świata Bolta to 9,58 i 19,19), ten usłyszał od sprintera: – Nigdy nie byłem poza biznesem, to tylko biznes idzie mi teraz trochę wolniej. Biegi przed mistrzostwami świata mało mnie obchodzą, mogę przegrać wszystkie. Cel mam jeden – złoto w Daegu. Teraz po prostu pracuję, by w sierpniu być dawnym Usainem.
Tyson Gay na razie wypada lepiej: 9,79 w kontrolnym biegu w Clermont na Florydzie, na treningowej bieżni, to najlepszy tegoroczny wynik na świecie. Jeszcze nie wiadomo, czy Gay wystartuje w mistrzostwach świata na 200 m. Można sądzić, że nie – szanse Bolta są tu większe, tak samo jak ryzyko kontuzji i przemęczenia. Królem sprintu zostaje jednak ten, kto wygrywa na 100 m.
– Jestem Amerykaninem, stoi za mną historia naszego sportu i jej najważniejsze postacie: Jesse Owens, Carl Lewis, Maurice Greene. Chcę pójść w ich ślady. Wciąż jestem głodny sukcesów – tak mówił dziennikarzom Tyson Gay po biegu w Clermont. – Czemu tak bardzo poważnie to traktujesz? – pytali. Odpowiedź brzmiała: – Jak człowiek jest głodny, to raczej się nie uśmiecha, prawda?