Patrick Makau przeszedł typową drogę biegacza z pokolenia Wanjiru. Urodził się 26 lat temu na wschodzie Kenii, w Manyanzwani, w dystrykcie Tala Kangundo. Do 16 roku życia nie trenował wiele, ale gdy ukończył szkołę średnią w Misani uznał, że bieganie długodystansowe to najlepszy sposób na biedę. Najpierw ćwiczył jak potrafił, bardziej na wyczucie. Spotkanie Catheriny dało mu wiedzę o programach treningowych i właściwym planie odżywiania. Żona twierdzi, że jej wkład w sukcesy polega też na tym, że mąż ma spokój wokół siebie.
Amerykański menedżer Zane Branson z firmy Posso Sports ma bazę w Belgradzie i Pradze, reprezentuje najlepszych kenijskich biegaczy od ponad 20 lat. Też kiedyś biegał. Poznał się na talencie Makau, sprawił, że biegacz został członkiem Teamu Adidas i wysłał go w świat wielkich biegów. Najpierw do półmaratonów, tak zaczynał też Samuel Wanjiru. Przez dwa sezony Makau pokazywał, że zasłużył na zaufanie, był dwukrotnie srebrnym medalistą mistrzostw świata, rekord życiowy w półmaratonie doprowadził do drugiego wyniku w historii – 58.52. Na bieżni pojawiał się rzadko, nie lubił, rekord życiowy na 10000 m nie powala: 28.00. W 2008 roku w Nowym Jorku przebiegł ten dystans na ulicy w czasie 28.19. Wygrał trochę przez przypadek, bo miał startować miesiąc wcześniej w półmaratonie, ale wiza przyszła za późno.
Przejście do startów w maratonie poszło gładko: w 2009 roku w debiucie w Rotterdamie zajął czwarte miejsce, rok później w tym samym miejscu był już pierwszy w czasie 2:04.48, wówczas czwartym w kronikach światowych. Porzucił bieżnię na zawsze. Rekord w Berlinie chciał pobić już zeszłej jesieni, ale przeszkodził deszcz. Czas i tak był rewelacyjny: 2:05.08. W tym roku znów przyjechał do stolicy Niemiec i po samotnym ataku 28 września poprawił rekord Hajle Gebrselassiego z 2008 roku (też z Berlina) o 21 sekund.
Jest członkiem plemienia Kamba, które, oprócz zmysłu do biznesu i rozwijania sztuki użytkowej bardzo ceni wartość rodziny. Zane Branson potwierdza, że w przypadku Patricka Makau też tak jest. – Oddaje krewnym pewnie z połowę dochodów. Zbudował domy rodzicom, innym kupił działki – mówi menedżer.
Jest kenijskim milionerem. Inwestuje i daje pracę innym od chwili, gdy zarobił pierwsze dolary. W nieruchomości (właśnie postawił pierwszy 10-piętrowy apartamentowiec w Nairobi) i produkcję rolną – hoduje mleczne krowy, zbiera kukurydzę i kawę. Ma też cegielnię, a także pobudował komercyjne budynki w Machakos i rodzinnym okręgu Tala. Z dwoma kolegami biegaczami zainwestował w budowę ośrodka treningowego w Kangundo, biznes prowadzi Jimmy Muindi (dawny mistrz maratonów w Rotterdamie i Honolulu), wspiera Patrick Ivuti, zwycięzca z Chicago.
W odróżnieniu od Samuela Wanjiru jest cichy i skromny. Przepraszał dziennikarzy, gdy niewiele się odzywał na lotnisku po przylocie z Berlina, albo gdy uciekał przed nimi w centrum handlowym w Nairobi. Pewnie wie, że sława może trwać krótko, bo jemu podobnych jest dziś wielu. Jest Abel Kirui, o którym mówią, że w 2008 roku, gdy pomagał Gebrselassiemu bić rekord, musiał zejść z trasy, bo był mocniejszy od mistrza z Etiopii. Jest Goeffrey Mutai, który w wygrał w Bostonie w czasie 2:03.02 (nie jest to oficjalny rekord świata z powodu braku homologacji trasy przez IAAF). Są Emmanuel Mutai, Moses Mosop, Kipsang Wilson i jeszcze kilku, którzy z biegania maratonów uczynili sztukę wygrywania i zarabiania jednocześnie.