Niemiec mógł być Usainem Boltem z czasów żwirowych bieżni. Zabierał Amerykanom złote medale na setkę, pierwszy przebiegł ją w równe 10 sekund, został mistrzem olimpijskim w Rzymie w 1960 r., Puma i Adidas wyrywali go sobie, kusząc wielkimi pieniędzmi.
Zarabianie na sporcie było wtedy zabronione, ale Armin Hary przepisom się nie kłaniał. Nie kłaniał się właściwie nikomu. Wojował z działaczami, trenerów lekceważył („Nie potrzebuję ich, wiem, jak się biega"), na rywali patrzył z wysoka. Nie lubił i nie był lubiany. Bolt w chwilach zwycięstw zaprasza wszystkich do zabawy. Hary wystawiał kolce.
Niemiecka publiczność kochała w tamtych czasach Manfreda Germara, mistrza i rekordzistę świata na 200 metrów. Hary'ego, gdy zaczął z Germarem wygrywać na setkę, tylko tolerowała. Uważano go za chłopaka znikąd, drażniło jego poczucie wyższości, wyniki budziły podejrzenia. Nie chodziło o doping, tylko o niesamowicie szybkie reakcje startowe, zawsze na pograniczu falstartu. Rekord świata, to słynne 10,0, uznano mu dopiero za trzecim razem.
Dwa falstarty
Pierwszy rekord, z 1958 r., został unieważniony, bo bieżnia we Friedrichshafen była pochylona o centymetr za dużo. Drugi, w 1960 r. w Zurychu, bo sędziowie doszukali się falstartu, choć biegu nie przerwali. Wywalczył sobie prawo do powtórki tego samego wieczoru. Wtedy wreszcie wszystko się zgodziło. Gdy niedługo później biegł w Rzymie po olimpijskie złoto, miał w finale dwa falstarty.
Dziś musiałby po pierwszym zejść z bieżni. Po rekord świata biegł w adidasach. Po złoto w pumach, ale na dekorację znowu wyszedł w adidasach. Zaprzecza, że wziął wtedy pieniądze z dwóch stron. – Legenda żyje swoim życiem, niektórzy mówią nawet, że biegłem w jednym bucie innym i drugim innym.