Dobra zabawa i zbieranie pieniędzy na szczytne cele liczy się tak samo jak pierwsze miejsce na mecie. Gdzie? Tylko w maratonie w Londynie.
W najbliższą niedzielę odbędzie się 32. raz. Maraton londyński nie jest najstarszy i największy, ale od czasu pierwszej edycji w 1981 roku zdobył renomę wystarczającą, by znaleźć się w piątce najważniejszych maratonów na świecie. Obok Nowego Jorku, Bostonu, Berlina i Chicago. Wielka piątka to oczywiście wielkie pieniądze dla mistrzyń i mistrzów, to milion dolarów dodatkowej premii dla zwycięzców dorocznego rankingu, po połowie dla najlepszego mężczyzny i kobiety.
Wygrana w stolicy Wielkiej Brytanii to rzeczywiście przepustka do sławy. Paula Radcliffe ustanawiała tam nieoficjalne rekordy świata, warto pamiętać, że zwyciężały tam Polki: Wanda Panfil i Małgorzata Sobańska. W Londynie liczy się jednak jeszcze coś innego niż lista sportowej chwały i związane z nią profity. Liczą się brytyjskie poczucie humoru, wyspiarski ekscentryzm i obudzone na ten dzień poczucie wspólnoty i chęć pomagania innym. To maraton z misją.
Wymyślono go w londyńskim pubie, jakże inaczej. Pub nazywał się Dysart Arms i do dziś stoi obok Richmond Parku. To w nim co środę pili piwo członkowie miejscowego klubu biegaczy. Niektórzy opowiadali z przejęciem, jak pięknie wygląda maraton nowojorski, w którym kilku z nich uczestniczyło rok wcześniej. Jak wiele dzieli brytyjskie maratony oglądane przez garstkę widzów i kilka krów gdzieś na ścieżkach daleko od szosy.
Tymi, którzy podjęli się działania, byli John Disley, brązowy medalista igrzysk w Helsinkach (1952) w biegu na 3000 m z przeszkodami, oraz Chris Brasher, złoty medalista na tym samym dystansie z Melbourne (1956), potem dziennikarz sportowy „Observera" i BBC. Najpierw pojechali do Nowego Jorku sami i zobaczyli, czym jest i czym może być miejski masowy maraton. Było nawet lepiej niż w piwnych opowieściach. Potem zawiązali komitet organizacyjny z udziałem władz miasta, policji, związku lekkoatletycznego i londyńskiej organizacji turystycznej. Przekonali, że nie będzie ruin i zgliszcz po biegu, że trzeba będzie zamknąć tylko dwa mosty, w tym Tower Bridge, zwykle i tak zamykany dla ruchu aut w niedziele. Opracowali trasę (nie licząc mety, niemal taką samą do dziś) tak, by można było oglądać Cutty Sark, Big Bena, Parliament Square, pałac Buckingham i jeszcze kilka wizytówek krajobrazu Londynu.