Dwyane Wade powiedział: – Uważam, że zawodnicy powinni dostawać pieniądze za udział w igrzyskach. Poświęcamy temu całe lato, a Komitet Olimpijski zarabia na nas, choćby sprzedając koszulki.
Wade'a, gwiazdę Miami Heat i jednego z najlepiej zarabiających zawodników NBA, wsparł weteran Boston Celtics Ray Allen – też jeden z tych bogatszych – i rozpętała się burza. Można powiedzieć, że obaj nie skorzystali z okazji, by siedzieć cicho, bo gdyby w sprawie głos zabrał przedstawiciel innej dyscypliny, to mógłby liczyć na zrozumienie, a koszykarzy wyśmiano i oskarżono o chciwość.
W końcu nie dość, że zarabiają krocie, to jeszcze przez całe lato kłócili się z właścicielami klubów o podział zysków, co w USA zostało nazwane wojną miliarderów z milionerami. I już po kilku dniach Wade musiał się rakiem wycofywać z tego, co powiedział, zapewniając, że pieniądze nie są dla niego motywacją do gry dla USA.
A tak naprawdę problem jest głębszy i Wade z Allenem mieli sporo racji, tylko że na obrońców ubogich nadają się średnio. W USA nie wszystkim sportowcom się przelewa i niektórzy muszą się solidnie nagimnastykować, by związać koniec z końcem. Chyba że jesteś Michaelem Phelpsem, wtedy pieniądze same do ciebie przychodzą, i nie bardzo wiesz, co z nimi zrobić.
Ale jeśli uprawiasz dyscyplinę mało popularną, albo nie jesteś mistrzem olimpijskim, to zapomnij o łatwych pieniądzach i pomocy. Jeśli będziesz miał szczęście, to jak średniodystansowiec Nick Symmonds obkleisz ciało reklamami i gdy pokażą cię w telewizji, zarobisz na treningi.