– Rosyjskie wesele świętuje się, jak wiadomo, trzy dni. Jewgienij przez dwa się trzymał. Lekarze stanowczo zabronili pić, bo przeszedł niewiele wcześniej poważną operację. No, ale trzeciego dnia nie wytrzymał. A potem, gdy nad rzeką się już zmierzchało, sam powiedział młodej parze i koledze, że podrzuci nas wszystkich do domu. I siadł za kierownicą – mówi Anna Klimienko dziennikarzowi „Moskiewskiego Komsomolca". Była narzeczona mistrza tyczki, ta, która ledwie przeżyła wypadek, ale z wózka inwalidzkiego wstać wciąż nie może.
– Początkowo nie zdawałam sobie sprawy, jak był pijany. Ale wyrwał z miejsca i popędził tak, że strach było patrzeć na szosę. Miałam prawo jazdy, powiedziałam, że może ja poprowadzę, ale on na to tylko podkręcił głośniej muzykę – dodała.
Kiedy wyniesiono ją z rozbitego samochodu myślała, że umiera. Widziała, że Jewgienijowi nic się nie stało. Wyszedł i zdenerwowany od razu zaczął gdzieś dzwonić. Ale nie na pogotowie, pomoc medyczną wezwali miejscowi, którzy zaraz zbiegli się wokół wypadku. Irina Kowalczuk zmarła w szpitalu, była w ciąży. Jej mąż Siergiej siedział z przodu, obok kierowcy.
Anna najpierw powiedziała śledczym, że nie pamięta, kto prowadził. – Żal mi się go zrobiło, przyszedł do szpitala, wciąż prosił – mówiła. Ojciec tyczkarza z początku dał 160 tysięcy rubli na rehabilitację. Starczyło na miesiąc. Jak rodzina Anny poprosiła go znów o pomoc poszedł do prokuratora ze skargą na żądania. Pokazał pokwitowanie od Klimienków, powiedział, że już dał co trzeba. Jurij Łukianienko to na Kubaniu poważna figura, naczelnik międzyrejonowego wydziału kontroli. Prokurator się z nim liczy.
Wypadek był w sierpniu 2009 roku. Anna się wkrótce dowiedziała, że winę na siebie wziął trzeci z mężczyzn w aucie – Aleksiej Liaszenko. Śledczy mu mówił, żeby nie był głupi, że dostanie pięć lat kolonii karnej, ale Liaszenko powtarzał jak nakręcony: – To moja wina.