To jest nowa biegowa moda afrykańskich potęg: olimpijskie kwalifikacje w USA, Azji lub Europie – żeby świat widział i podziwiał z bliska. Etiopczycy wyznaczyli sobie majowe spotkanie w Hengelo, podczas znanego holenderskiego mityngu. Pobiegli gromadą na 10 000 m, stawką były dwa miejsca w drużynie na Londyn. Trzecie z góry zarezerwowano dla mistrza z Pekinu Kenenisy Bekele.
Nikt tego głośno nie chciał mówić, szacunek dla Haile Gebrselassie wciąż obowiązuje, ale zapowiedź starego mistrza, że jest w stanie przegonić młodszych traktowano pobłażliwie. Raczej słusznie.
Był na mecie siódmy. – Jestem niezadowolony, bardzo chciałem wystartować w Londynie, ale cóż robić. Nie przygotowałem się chyba jak trzeba. Za dużo zajmuję się innymi sprawami – tłumaczył dziennikarzom.
Dziennikarze wiedzieli swoje: od czasu igrzysk w Pekinie Gebrselassie nie biegał w kolcach po bieżni. Nie ćwiczył w tempie, jakiego wymaga się od biegaczy na stadionie. Nie miał finiszowej szybkości, którą zabrał wiek.
O wieku z Gebrselassie jednak się nie rozmawia. Biegacz skończył w kwietniu 39 lat. Jeszcze nie tak dawno, w 2008 roku udowodnił, że umie przesuwać granice marzeń. Wygrał wtedy maraton berliński w czasie 2.03,59, ustanowił kolejny, 27. rekord świata. Świat nie stanął jednak w miejscu. Cztery lata później, gdy w lutym w Tokio biegł po olimpijski start w Londynie, uzyskał czas 2.08,17. Niezły, ale w 2012 roku ten wynik oznaczał, że Haile jest 19. wśród Etiopczyków. Starczyło mu dumy, by powiedzieć, że w olimpijskim maratonie nie pobiegnie.