Nazywa się Reza Baluchi. Ma 40 lat. Urodził się w mieście Rasht, na północy Iranu. Ósme, najmłodsze dziecko w rodzinie żyjącej ubogo z uprawy ryżu. Do szkoły siedem kilometrów w jedną stronę.
Pierwszy ważny bieg – ucieczka z domu. Miał osiem lat, dostał od matki lanie, dziś twierdzi, że zasłużył. Ale w gniewie pobiegł do Isfahanu, do wuja i ciotki, 450 kilometrów. Wujostwo przyjęło chłopaka pod dach, znów posłało do szkoły. Odwdzięczał się jak potrafił, po lekcjach biegł ponad 20 km do pracy u mechanika. Pieniądze oddawał. Dostał rower i wyszło, że do kolarstwa też ma talent. Nawet wzięli go do reprezentacji Iranu juniorów.
W Isfahanie uciekł też od islamu. Chciał być aktywistą pokojowym, bez nakazów religii, ale władza uznała, że to niebezpieczny pomysł. Miał 19 lat, gdy go aresztowano. Właściwie to sam się prosił: jadł w czasie ramadanu, nosił koszulkę z Michaelem Jacksonem i posiadał w chwili zatrzymania wideokasetę z zabronionym filmem, komedią romantyczną.
W Ameryce opowiedział, jak w celi tortur spędził 45 dni. – Złamali mi ramię, bili pałką, przypalali gorącymi prętami, czasem wieszali za nadgarstki na drzewie. Traciłem przytomność. Modliłem się, by umrzeć – opisywał. W końcu został uznany z względnie nieszkodliwego i wylądował na półtora roku w zwykłym więzieniu. – Tam, można rzec, miałem komfort, mogłem ćwiczyć i pracować jako mechanik przy autach oficerów. Bieganie trzymało mnie przy zdrowych zmysłach – wspominał.
Po wyjściu z więzienia wrócił do drużyny kolarskiej. Formę miał. Pojechał na zawody do Niemiec. Tam został. – Zmęczył mnie brak wolności. Nawet jak zapuściłem włosy, to mi je golili. Musiałem uciec – powtarzał swoją historię. Następne cztery lata jeździł na rowerze w niemieckiej grupie. Do życia wystarczały mu grosze i uprzejmość ludzi, spał gdzie pozwolili, poza żelaznymi płucami niewiele miał. Jak dostał niemiecki paszport, poczuł, że musi jechać dalej, hen przed siebie. Tylko z plecakiem i rowerem. Pociągami i ciężarówkami.