Hesch przyznał się, bo go złapano. I opowiedział historię, która daje do myślenia tak samo jak afery dopingowe z udziałem wielkich.
Ma 33 lata. Biega na poły zawodowo od 2001 roku. Jest gdzieś pośrodku między tymi, którzy w weekend wiążą sznurowadła i biegną dla zabawy, a tymi nielicznymi, którzy stają w pierwszym szeregu wielkich maratonów, mają kontrakty sponsorskie wielkich firm i dostają sześciocyfrowe kwoty startowego.
Hesch nie miał żadnego sponsora, ale biegał na cały etat, wybierając z bogatego amerykańskiego kalendarza imprezy, gdzie nagrody nie kusiły sław, ale dla średniaków wydawały się godne. Nie zarabiał jednak wiele, bo takich trochę sprytniejszych i trochę obrotniejszych było więcej.
Złamał reguły uczciwości po wypadku. W maju 2010 roku jechał na rowerze wzdłuż Highway 1 w Kalifornii. Został potrącony przez samochód. Miał dużo szczęścia, w zasadzie mógł zginąć, ale los był łaskawy. Wylądował dość miękko, skończyło się na sześciu szwach pod lewym łokciem, kilku głębokich ranach, otarciach i przesuniętym barku. Był w stanie wstać o własnych siłach. Ale nie mógł solidnie trenować przez pięć miesięcy.
Sezon umykał, Hesch postanowił sobie pomóc. Liczył: trzy tygodnie zastrzyków, trzy tygodnie treningu, zostają dwa jesienne tygodnie na starty i poprawę stanu portfela. A potem wszystko znika z organizmu, teoretycznie.