Schody do piekła

W lutym mają swoje największe święto – wyścig na szczyt Empire State Building. Dziwna nacja: miłośnicy startowej walki na łokcie, kwasu mlekowego w mięśniach, pogodzeni z faktem, że żyć z tego się nie da, tylko frajda jest

Publikacja: 09.02.2013 00:01

Schody do piekła

Foto: Creative Commons Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0

Bieganie po schodach to nie jest zajęcie dla zwykłych ludzi. Wystarczy zobaczyć coroczne relacje z nieoficjalnych mistrzostw świata, czyli z Esbru, jak w środowisku mówi się na pokonywanie klatek schodowych nowojorskiego Empire State Building. Stoją na starcie holu wyłożonego połyskliwym marmurem w stylu art deco, ponad sześć setek kobiet i mężczyzn. Przed nimi 86 pięter, czyli 1576 schodów do tarasu widokowego, na którym jest meta.

Na sygnał ruszają do drzwi klatki schodowej, jest do nich raptem kilka metrów, lekko w lewo, potem czeka standardowy otwór szerokości 36 cali, czyli niespełna metr. Ramiona i łokcie idą w ruch, reguła „pierwszy ma najlepiej" napędza jak diabli. Kto padnie, musi poczuć na sobie buty rywali, pod sobą twardość marmuru. Od kilku lat najlepsi mają trochę lepiej, startują w mniejszej grupie z przodu, tak jak elita maratończyków.

Potem jest odrobina taktyki. Schody w Esbru do 20 piętra w zasadzie nie mają podestów, więc nie ma chwili na złapanie oddechu, lepiej nie forsować się za bardzo, by potem nie człapać. Mistrzowie i mistrzynie dobrze rozkładają siły, ale niemal od początku biegną z przodu, by nie wdawać się w starcia na zakrętach i nie musieć za dużo wyprzedzać.

Gdy dobiegną, zwykle są sami, czasem jest nawet chwila, by spojrzeć z tarasu na urok świateł Manhattanu, choć przede wszystkim za metą szuka się miejsca, by bezpiecznie paść i odzyskać w miarę spokojny oddech. Nagroda jest od lat taka sama – kryształowy model Empire State Building i światła fleszów. Odrobina sławy w końcowych minutach sportowych serwisów informacyjnych telewizji, zwykle w dziale „ciekawostki".

Kogo kusi tyle sławy? Tegoroczni mistrzowie biegu na Esbru, to Suzy Walsham i Mark Bourne, oboje Australijczycy. Ona ma 39 lat, mieszka w Singapurze, wygrała po raz czwarty (na pięć prób). Raz po upadku na starcie, z rozbitym nosem. Czas mistrzyni 12 minut i 5 sekund, do rekordu (11.23 Austriaczki Andrei Mayr w 2006) dość daleko, ale rekordy w bieganiu po schodach nie są takie ważne. Za panią Suzy przybiegła kolejna Australijka, 33-letnia Brooke Logan, następna była 36-letnia Erika Aklufi, prawniczka z wykształcenia, amerykańska policjantka z zawodu. Dopiero piąte miejsce zajęła 44-letnia Cindy Harris z Indianapolis, choć wygrywała tu wcześniej już cztery razy.

Mistrz mężczyzn to niespodzianka. Miał wygrać jedyny, który naprawdę umie godnie żyć z samego biegania po schodach, siedmiokrotny mistrz z Niemiec, Thomas Dold ze Stuttgartu. Przyjechał do Nowego Jorku po ósmy triumf, zapisał się do biegu, ale złapał jakiegoś wirusa, dostał gorączki, przez dwa dni nic nie mógł zjeść. Na szczyt wjechał windą.

Bourne ma 29 lat, jest rządowym ekologiem, mieszka w Canberrze. W 36. Esbru na dobre objął prowadzenie dopiero koło 60. piętra. Czas na mecie – 10.23, też nie rekord, ale pierwsze zwycięstwo w najbardziej prestiżowym biegu po schodach smakuje nadzwyczajnie. Za nim był znów Australijczyk (rodzi się nowa narodowa specjalność?) 38-letni Darren Wilson z Adelajdy, potem biegacz górski Rickey Gates, 31 lat, z San Francisco.

Bourne żartuje, że do wygrywania wystarczy nie mieć lęku wysokości i zawrotów głowy, ale zaraz dodaje, że liczy się tylko pasja i trening. Bolesny trening. – Biegam po schodach u siebie, w Canberrze, zakładam sobie małe cele – 20 pięter, albo połowa wysokości budynku, a potem naciskam sam siebie, by biec dalej, a właściwie wyżej. Trzeba nauczyć się odblokować opór organizmu – twierdzi.

Początki sportowe też są ważne. Zwycięzca Esbru 2013 był przełajowym mistrzem kraju do 20 lat, potem górskim mistrzem Australii, z gór przeszedł na schody. Powołanie poczuł, gdy w 2010 roku był drugi w wyścigu na Sydney Tower. W 2012 roku wygrał wyścig na Taipei 101 (dość długo najwyższy budynek świata, zdetronizowany przez Burj Khalifa w Dubaju), a także zdobył tytuł we wspinaczce w Melbourne.

Może zdetronizuje Dolda, choć Niemiec to w tej branży wciąż największa marka. Ma poważnego sponsora, firmę opieki medycznej, która daje mu na treningi i wyjazdy. Markę budował od 17. roku życia w dwóch dziedzinach – bieganiu po schodach i bieganiu tyłem. Ma rekord Guinnessa w tej drugiej specjalności – przebiegł 1 km w 3 minuty i 20 sekund. W biegach po schodach startuje kilkadziesiąt razy rocznie, przeciętnie wygrywa 40 biegów. Premie są małe albo nie ma ich wcale, jak w USA, ale wygrać w Nowym Jorku to dla promocji siebie i firmy jest znacznie lepsze niż kilkaset euro otrzymanych w Europie.

Wygląda na to, że biegi po schodach dadzą sobie radę, choć sportem olimpijskim raczej nie zostaną. Mają jednak swój Puchar Świata (w 2012 roku drugi w klasyfikacji za Doldem był Polak, Piotr Łobodziński), mają 150-200 imprez rocznie, właściwie w każdym miejscu świata, gdzie jest jakiś drapacz – od Bangkoku, po Barcelonę, Hong Kong, Wiedeń i Singapur.

Mają biegi kultowe, z Esbru na czele, mają rozliczne dystanse, przeróżne

sposoby rywalizacji. W Niesem biegacze pokonują 11 674 stopnie, pnąc się na wysokość 1669 m. W Radebeul w Niemczech pokonują „tylko" 397 stopni, ale stukrotnie w celu osiągnięcia wysokości Mount Everest.

Zasadniczo, poza strukturą Pucharu Świata nie mają jakiejś organizacji nadrzędnej. W Europie i Azji można ciut na nich zarobić, ale porównania z bieganiem po płaskim nie ma: szczyt zarobkowy to niespełna 7000 dolarów brutto za sukces na Tajwanie.

W Polsce też biegają. Od 2008 roku rozgrywane są mistrzostwa

Polski. Kiedyś we Wrocławiu w gmachu Poltegoru (85m, 460 schodów), a gdy gmach zburzono, to w budynku katowickiego hotelu Altus (125 m, 702 schody). Pierwszym mistrzem Polski był Tomasz Klich z Bielska-Białej, w 2004 roku szósty na Empire State Building. Ostatnim jest Piotr Łobodziński, a mistrzynią legenda biegów górskich – Izabela Zatorska. W mistrzostwach startuje ok. 200 osób.

Czemu pragną biec schodami raczej do piekła niż nieba? Czemu narażają się na śmiech i krytykę leniwych sąsiadów lub przechodniów? Czemu dokładają do interesu? Zdecydowana większość mówi po prostu: – Bo to jest przyjemne. I trzeba im wierzyć.

Bieganie po schodach to nie jest zajęcie dla zwykłych ludzi. Wystarczy zobaczyć coroczne relacje z nieoficjalnych mistrzostw świata, czyli z Esbru, jak w środowisku mówi się na pokonywanie klatek schodowych nowojorskiego Empire State Building. Stoją na starcie holu wyłożonego połyskliwym marmurem w stylu art deco, ponad sześć setek kobiet i mężczyzn. Przed nimi 86 pięter, czyli 1576 schodów do tarasu widokowego, na którym jest meta.

Na sygnał ruszają do drzwi klatki schodowej, jest do nich raptem kilka metrów, lekko w lewo, potem czeka standardowy otwór szerokości 36 cali, czyli niespełna metr. Ramiona i łokcie idą w ruch, reguła „pierwszy ma najlepiej" napędza jak diabli. Kto padnie, musi poczuć na sobie buty rywali, pod sobą twardość marmuru. Od kilku lat najlepsi mają trochę lepiej, startują w mniejszej grupie z przodu, tak jak elita maratończyków.

Pozostało jeszcze 86% artykułu
Lekkoatletyka
Tu bije serce lekkiej atletyki. Halowe mistrzostwa świata już za rok na Kujawach i Pomorzu
Lekkoatletyka
Ewa Swoboda zgubiła radość. „Nic mnie nie cieszy, biegania już nie kocham”
Lekkoatletyka
Orlen Cup. Jakub Szymański pobił rekord Polski i poczuł się mocarzem
Lekkoatletyka
Być jak Grant Holloway. Polski płotkarz Jakub Szymański najszybszy na świecie
Lekkoatletyka
Orlen Cup nadzieją na rekordy. Polacy dużo chcą, ale niczego nie obiecują
Materiał Promocyjny
Raportowanie zrównoważonego rozwoju - CSRD/ESRS w praktyce