Na mistrzostwa świata jadą w barwach biało-czerwonych ci, którzy zdobyli minima. Tyle że minima nie wygrywają, wygrywają talent, praca i zdrowie oraz pieniądze.
Polska lekkoatletyka z niecierpliwością czeka na mistrzostwa, bo to rzadka okazja, gdy o naszych sławach bieżni i rzutni słychać wreszcie trochę więcej. Nie ma co czarować – olimpijskie złoto Tomasza Majewskiego kilka tygodni zachwyca, ale potem lekkoatletyczne życie wraca na stare tory: gdzieś tam na małych stadionach ambitni młodzi ludzie skaczą, biegają i rzucają, Majewski przechodzi operację, ktoś wygrywa na mityngu, a zwykły Polak o tym wie mało albo nic.
Wyraźnie czuje się ten sezonowy smutek, w czasie między igrzyskami, mistrzostwami świata i Europy, gdy nawet rekord kraju jest informacją na drugim planie, daleko po rewelacjach ligowych i transferowych w piłce nożnej lub porażkach siatkarzy. Przed mistrzostwami wypada przypomnieć sobie o gwiazdach, o tradycjach, jak zawsze policzyć szanse medalowe, pokiwać z troską głową nad tym, że działacze wybrali tych, a nie innych, aby potem rozliczyć ich z zapowiedzi.
Tak wypada, bo mistrzostwa świata w lekkiej atletyce to wciąż jedna z największych imprez sportowych świata, no i jakiś polski medal niemal zawsze się pojawia, a z nim chwila ułudy, że w najbardziej klasycznym z klasycznych sportów jeszcze się trochę liczymy.
Tak się robi historię
Edward Szymczak, doskonały trener, ten, który stworzył kiedyś polską szkolę kobiecej tyczki, mówi: – Polska lekkoatletyka trochę mi przypomina duże dziecko, nawet wyrośnięte, z możliwościami, ale wciąż niedożywione i wiecznie głodne. Nikt o nie przesadnie nie dba, jakoś się samo chowa. Mówiąc wprost – to zaniedbane dziecko to polskie kluby lekkoatletyczne, ledwie dyszące, z kilkoma zapaleńcami trenerami, którzy pracują jak ja za 600 zł miesięcznie, ze zniszczonymi stadionami i marnym zapleczem.