Ale zawodowcy to tylko nieduży procent uczestników. Było to przede wszystkim wydarzenie (bo trudno to nazwać zwykłymi zawodami, imprezą, a już na pewno nie zabawą) dla kilku tysięcy osób różnych stanów, kobiet i mężczyzn trenujących przez cały rok po pracy, żeby sprawdzić się w największym biegu maratońskim w Polsce. Organizatorzy wydali ponad 12 tysięcy pakietów startowych. Zgłosili się biegacze z 60 krajów.
Kiedy odbierali je już od piątku, wchodzili na tzw. promenadę Stadionu Narodowego, patrzyli z góry na płytę, gdzie ustawiano bramę i płotki, wyznaczające ostatnie metry trasy. Niektórzy pierwszy raz byli na tym stadionie. Robili zdjęcia i widzieli się przekraczających bramę. Nie wszystkim marzenie się spełniło. Dla niektórych dystans był za trudny. To żaden wstyd.
W niedzielę rano na wielkim placu obok stadionu, gdzie kiedyś odbywały się piłkarskie turnieje dzikich drużyn, parkowały samochody z rejestracjami z całej Polski. Most Poniatowskiego był zamknięty, ale niektórzy biegli tędy na start z lewobrzeżnej Warszawy. Biegli, żeby potem przebiec jeszcze 42 km 195 metrów. W metrze jadącym od strony Ursynowa około godz. 8 większość to biegacze, już z przypiętymi numerami startowymi, i ich rodziny. Przesiadka w centrum, spotkanie na peronach Dworca Śródmieście z takimi jak oni, którzy przyjechali tu z innych dzielnic. A potem kilka pociągów maratończyków jadących na drugi brzeg Wisły.
Zbiórka przy rondzie Waszyngtona. Przegląd strojów, ale to nie rewia mody. W maratonie nie ma miejsca dla szpanerów. Najważniejsze są dobre buty – Adidasy, Asicsy, Brooksy, New Balance, Nike, Pumy, Saucony. Jedni mają na sobie krótkie spodenki, inni długie. Będzie im za ciepło po kilku kilometrach biegu. Kurtki też trzeba będzie zdjąć. Niektórzy już teraz rzucają na trawę bawełniane T-shirty. Jest dość zimno, tylko ok. 10 stopni Celsjusza. Nie wiadomo, jak się ubrać. – Trochę za zimno jak na maraton. A biec trzeba – mówi mistrzyni świata z roku 1991 Wanda Panfil, która od 26 lat mieszka w Meksyku, a dziś jest gościem honorowym maratonu. Nie ma tłoku na starcie. Wszyscy tłoczą się przy toi-toiach. Następnym razem będzie można z nich skorzystać za dwie, trzy, pięć godzin. Denerwują się wszyscy. Niektórzy już teraz wyglądają, jakby mieli się wycofać za dwa kilometry. Ale to złudzenie.
Biegacze ustawiają się na starcie wyznaczonym obok wieżyc mostu Poniatowskiego. Najszybsi, z numerami od 1 do 100 z przodu. 95 procent uczestników zobaczy ich tylko tu, a potem w telewizji. Kiedy punktualnie o godz. 9.00 ruszą, ostatni będą jeszcze 200 metrów dalej, przy rondzie Waszyngtona. Gospodarzem jest Przemysław Babiarz, stojący na samochodzie z olbrzymimi kołami, widzący wszystkich z góry. Wszystkich zna, sam biega, pozdrawia maratończyków ubranych w stroje hoplitów i strażaków w kaskach.
A potem cała Polska zwiedza stolicę. Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, Wierzbowa, Miodowa, Konwiktorska, Wisłostrada, Szwoleżerów, Agrykola (a tam alejka im. Tomasza Hopfera), Łazienki, ponownie Wisłostrada, świątynia Opatrzności Bożej, Ursynów, Puławska, Aleje Ujazdowskie, znowu na most i już jesteśmy w domu. Nazwy ulic i miejsc to dla niektórych gehenna. Za zimno, zbyt wietrznie, zresztą wiatr w oczy wieje maratończykowi zawsze. Skądkolwiek by wiał. Ludzie na trasie pomagają dopingiem, ale nie poradzą na skurcze.