Kiedy Czesław Niemen śpiewał w „Śnie o Warszawie", że kiedyś zatrzyma czas i na skrzydłach jak ptak będzie leciał co sił tam, gdzie jego sny i warszawskie kolorowe dni, zapewne nie przypuszczał, że piosenka stanie się startowym hymnem maratończyków w stolicy.
Przyznać trzeba – treść utworu pasuje jak rzadko, do wydarzenia, które od 1979 roku łączy biegaczy na warszawskich ulicach. Ten 36. PZU Maraton Warszawski także zaczął się od Niemena w głośnikach na Moście Poniatowskiego, a potem swe biegowe kolorowe sny spełniło prawie 7000 osób (wedle prawie pewnych obliczeń do mety dotarło 6675 uczestników). Kilka setek trasy nie ukończyło, ale nawet ci pokonani mogą śmiało powiedzieć, że spróbowali i też czegoś się nauczyli. O sobie i swej pasji.
Afryka bierze wszystko
36. PZU Maraton Warszawskie to naprawdę święto biegaczy – wszystkich. Oczywiście jest to także solidna i duża impreza sportowa, w której elita zawodowców pokazuje, co znaczą talent, praca, geny, poświęcenie i taktyka. Ich rywalizacja też jest potrzebna, by pokazywać najbardziej ambitnym amatorom cel treningów, ale też by emocje wokół biegu były większe.
W tym roku pierwszy linię mety przeciął Kenijczyk Victor Kipchirchir w czasie 2:09.59, wśród pań wygrała Switłana Stanko z Ukrainy – 2:33.04. Rekordów trasy ani życiowych nie pobili, nie zawsze jest to przecież możliwe, choć pogoda z kibicowskiego punktu widzenia była piękna i trasa, ponownie odkrywająca dla oczu biegnących i kamer telewizyjnych najciekawsze miejsca lewobrzeżnej Warszawy – szybka.
Wyścig o główną nagrodę, samochód Volvo V60 T3, miał jednak przewidziany suspens – było nim wyrównanie szans – najlepsze panie wystartowały o 19 min i 39 s wcześniej niż elita mężczyzn i można było zobaczyć, jak około 34. kilometra kenijski lider dogania ukraińską mistrzynię (także z 2011 w Warszawie) i, przynajmniej w tym roku, potwierdza siłę afrykańskich długodystansowców.