Rzeczpospolita: Po konkursie w Pekinie poczuł pan, że spychany niekiedy na boczne stadiony rzut młotem wreszcie ludzie docenili?
Paweł Fajdek: Nie powinienem narzekać. Kiedy opuszczałem stadion, było to już po finale 100 m z Usainem Boltem, zostałem wręcz osaczony. Dwóch Chińczyków złapało mnie za ręce, jeden za nogę. Jeden chłopaczek, ten który trzymał mnie za bark i dłoń, ważył jakieś 160 kilo. To nie były przelewki. Powiedzieli, że jak nie zrobią sobie ze mną zdjęcia, to nie puszczą. Menedżer mnie uratował.
Jak ekipa przyjęła w hotelu mistrza świata?
Wróciłem do hotelu w godzinach bardzo wieczornych. Reprezentacja już spała. Nie było możliwości by świętować. Ale mamy na to czas, wylatujemy do Polski 28 sierpnia. Mam nadzieję, że będziemy się jeszcze cieszyć z kolejnych medali, są na to duże szanse. Moją rolą jest teraz wsparcie kolegów.
Powoli przejmuje pan rolę przywódcy grupy po Szymonie Ziółkowski i Tomaszu Majewskim?