W finałowej serii przeciwko Oklahoma City Thunder, wygranej 4-1, grał znakomicie. Jemu chyba najbardziej zależało na tym, by wreszcie podnieść w górę puchar. Miał to zrobić już rok temu, ale wtedy zawiódł.

Teraz nie pozwolił, by tytuł wymknął mu się z rąk. W decydującym spotkaniu na własnym parkiecie, które Heat wygrali 121:106, zdobył 26 punktów, miał 13 asyst i 11 zbiórek. Został uznany za MVP finałów i może się uśmiechnąć.

Ilu było wielkich, którzy nigdy nie założyli na palec pierścienia: Charles Barkley, Karl Malone czy Allen Iverson to tylko pierwsze z brzegu nazwiska. Grali w zbyt słabych drużynach albo w najważniejszych meczach prześladował ich pech. LeBron nie chciał powtórzyć ich losu, a coraz bardziej się niecierpliwił, bo występuje w NBA od 2003 roku. W tym czasie indywidualnie zdobył wszystkie możliwe nagrody, brakowało mu tylko mistrzostwa.

W Cleveland Cavaliers miał  za słabych pomocników – nie pomogło nawet dodanie starzejącego się Shaquille'a O'Neala – więc gdy w 2010 roku stał się wolnym agentem, wziął sprawy w swoje ręce. Okazja była tym bardziej sprzyjająca, że równocześnie do wzięcia był inny wielki gracz bez mistrzostwa Chris Bosh, a w Miami czekał już Dwyane Wade. We trzech mieli zdobyć wiele mistrzowskich tytułów.

Takie dogadywanie się skrytykowali Michael Jordan i Barkley. Nie podobało się to również kibicom, dlatego chyba nikt poza Florydą nie zmartwił się, gdy rok temu Dallas Mavericks pokonali Miami. James,  jak sam twierdzi, po tej porażce spokorniał. Może tego było trzeba, żeby zdobyć tytuł.