Mówi się, nie bez racji, że rugby to sport chuliganów dla dżentelmenów. Z tradycją, wartościami i swoistym kodeksem zasad, które każą do upadłego biegać, łapać i kopać jajowatą piłkę, przepychać się w młynie, obalać przeciwników, by potem z równym zapałem świętować z nimi po meczu.
Początki rugby sięgają pierwszej połowy XIX wieku, gdy w brytyjskich szkołach i klubach zaczęto dostrzegać społeczne zalety zespołowego biegania z piłką po boisku i skodyfikowano reguły gry. Pierwszy mecz międzynarodowy Anglia – Szkocja rozegrano w 1871 roku, olimpijski awans dyscypliny (w wersji 15-osobowej) nastąpił już w 1900 roku, ale skończył się w 1924, by wrócić w wersji 7-osobowej dopiero podczas ostatnich igrzysk – w Rio de Janeiro.
Rugby w tym czasie podbiło kawał świata, nie tylko obszary dawnego imperium brytyjskiego, choć łatwo zauważyć, że w tamtych regionach jest najsilniejsze.
MŚ w klasycznym rugby 15-osobowym (Rugby World Cup) zorganizowano jednak po raz pierwszy względnie niedawno – dopiero w 1987 roku. Tradycją dyscypliny były turnieje kontynentalne oraz starcia drużyn z półkuli północnej i południowej, które długo wypełniały potrzebę rywalizacji na najwyższym poziomie.
Mistrzostwa mają szlachetny cykl czteroletni, nie poddały się współczesnym naciskom komercji. Każda edycja potwierdza, że pomysł był dobry. Nawet tam, gdzie rugby ustępuje piłce nożnej i innym rozgrywkom drużynowym, na turniej mistrzowski czeka się niecierpliwie, bo rugby w najlepszej wersji to obietnica ogromnych sportowych atrakcji, rozgłosu medialnego i sporych zysków, mierzonych przez organizatorów ostatnimi laty już w setkach milionów funtów. Rekordy z Anglii sprzed czterech lat: 2,47 mln sprzedanych biletów, ponad 400 tys. gości zagranicznych, 97 proc. wypełnionych stadionów, przekaz telewizyjny do ponad 200 krajów i 4 mld skumulowanej widowni.