Polacy już w Nowy Rok w Ga-Pa spisali się znakomicie, a w niedzielę w Innsbrucku zrobili jeszcze więcej, by wierzyć, że Złoty Orzeł za zwycięstwo w 69. Turnieju Czterech Skoczni znów wyląduje u nas. Kamil Stoch zwyciężył w wielkim stylu przed Słoweńcem Anže Laniškiem, Dawidem Kubackim i Piotrem Żyłą.
Liderzy półmetka Norweg Halvor Egner Granerud i Niemiec Karl Geiger zajęli miejsca w połowie drugiej dziesiątki konkursu na Bergisel, co oznacza, że Norweg traci teraz do polskiego lidera ponad 20 punktów, a Niemiec prawie 25.
Polski popis na historycznym tyrolskim wzgórzu zaczął się już w serii KO, która przyniosła kilka nieoczekiwanych rozstrzygnięć, ale nie w przypadku Stocha i spółki. Ich pojedynki zakończyły się tak, jak wskazywała kolejność po kwalifikacjach – pięciu awansowało do drugiej serii, tylko dwaj (Maciej Kot i Klemens Murańka) odpadli, nie dając sobie szansy wejścia do finału boczną furtką jako „lucky loserzy".
Kapryśny wiatr
Sensacją były przede wszystkim nieudane próby Geigera i Graneruda. Norweg i Niemiec wygrali starcia ze znacznie słabszymi rywalami, lecz skoki te dały im miejsca dopiero na końcu finałowej trzydziestki. Można winić wiatr za te wpadki, bo bywał kapryśny, nie w pełni okiełznali podmuchy także Stefan Kraft i Yukiya Sato, ale nerwy liderów ekipy niemieckiej i norweskiej zapewne też odegrały znaczną rolę.
Polacy z uśmiechem dali radę wszystkim przeciwnościom. Stoch już po pierwszej serii odebrał Granerudowi wirtualne prowadzenie w turnieju, a Kubacki awansował na drugie miejsce. Żyła i Stękała też spisali się świetnie, czterech Polaków w pierwszej siódemce konkursu, to robiłoby wrażenie na widzach, gdyby nie fakt, że skoki w Innsbrucku z oczywistych względów oglądała na miejscu tylko garstka trenerów, fizjoterapeutów, działaczy, asystentów, ludzi mediów oraz osób z obsługi technicznej konkursu. Nieliczni kibice czaili się między drzewami za ogrodzeniem skoczni.