Rz: Lubi pan niespodzianki? Wszystkie sukcesy, od Anterselvy przez igrzyska w Turynie do Oberhofu, odnosił pan wtedy, gdy nikt się ich nie spodziewał...
Tomasz Sikora: Tego, co się stało w Niemczech, nie da się porównać z Anterselvą czy igrzyskami. Wtedy czułem, że jestem w dobrej formie, a tutaj przyjechałem nieprzygotowany. Przez dwa tygodnie nie trenowałem z powodu przeziębienia. Wróciłem do ćwiczeń pięć dni przed startem w Oberhofie. Jeszcze w pierwszym wyścigu, sztafet, nie szło mi najlepiej. Słabo wypadło strzelanie. W sobotę zadziwiłem sam siebie, wygrałem właśnie dzięki temu, że na strzelnicy byłem bezbłędny.
Podczas dekoracji oklaskiwało pana kilkanaście tysięcy widzów. To więcej, niż w Polsce przychodzi na mecze piłkarskie.
Niewiele jest miejsc, w których sukcesy smakują tak dobrze jak w Oberhofie. Tu czasami na zawodach jest nawet ponad 40 tysięcy kibiców. Wspierają przede wszystkim swoich, ale kiedy byłem na ostatnim podbiegu i spiker ogłosił, że prowadzę, dopingowali mnie tak, że czułem się jak w Polsce. Mgła mi nie przeszkadzała, zawsze dobrze wypadałem w Oberhofie, gdy było mglisto. Ale strzelać przy silnym wietrze nie lubię.
Przyjemnie jest, stojąc na podium, spojrzeć z góry na Ole Einara Bjoerndalena?