Działacze amerykańskiej federacji narciarskiej pewnie myśleli, że mają problem z głowy. Bode Miller po dwóch słabszych sezonach zrezygnował z treningów i startów w reprezentacji USA.
Można było przypuszczać, że odcięty od państwowych środków przestanie na swój sposób demoralizować Amerykę. Jak bowiem pokazywać rodakom, że najlepszy narciarz alpejski w historii kraju podczas zawodów pije, używa życia, jeździ tak, że żadna szkoła narciarska nie zaakceptowałaby jego techniki, i gada co mu ślina na język przyniesie. W Europie byłoby to do wybaczenia, w USA raczej nie.
Gdy w 2005 roku po ponad dwóch dekadach od sukcesu Phila Mahre zdobył dla USA Puchar Świata, trudno było go dyskwalifikować lub wyrzucać z kadry, choć powody były: wciąż kłócił się z trenerami, lekceważył media, łamał wszelkie zasady ustalane przez działaczy, nie dał sobie narzucić zdania, chodził własnymi ścieżkami, z których często wracał do własnego busa nad ranem. Potrafił w wywiadach telewizyjnych mówić, że alkohol go rozluźnia przed startem, a doping należałoby zalegalizować. Na okładce magazynu „Time” jego zdjęcie przed igrzyskami w Turynie zdobił wielki tytuł: „Amerykański buntownik”.
Coś się zmieniło, Miller przyznał, że ograniczył konsumpcję alkoholu
Prowokował rodaków od dzieciństwa. Dla wielu z nich do dziś nie jest zrozumiałe, jak chłopak z zapadłej dziury, którego równie zwariowani rodzice wychowali w lasach stanu New Hampshire w drewnianym domu bez bieżącej wody i elektryczności, może być gwiazdą. Jak sportowiec, który chodził na szkolne zabawy w sandałach i po kłótni z nauczycielką odmówił dokończenia matury, może mieć zdanie w sprawach organizacji Pucharu Świata czy igrzysk olimpijskich.