Bieg pościgowy był pasjonujący od startu. Emil Hegle Svendsen – nowa sława Norwegów i lider PŚ – miał 12,7 s przewagi nad Polakiem, za nimi startował Francuz Simon Fourcade, niedaleko był też najsławniejszy z nich wszystkich Ole Einar Bjoerndalen.
Pierwsza seria strzałów nie zmieniła wiele w klasyfikacji, w drugiej Sikora spudłował dwa razy, dwie karne rundy po 300 m przeniosły go na szóste miejsce. Polskie wzruszenia zaczęły się po trzeciej serii, gdy nasz wicemistrz olimpijski trafił pięć razy, a Svendsen i Fourcade musieli odrabiać karne rundy.
Obraz zmienił się zasadniczo: Tomasz Sikora pierwszy, za nim Białorusin Rustam Wałulin, a dalej Sven Hanewold i Michael Greis z Niemiec. Przewaga Polaka była niemała – prawie 30 sekund, w praktyce to mniej więcej jeden niecelny strzał w zapasie. O bieg można było się nie martwić. Od początku sezonu narty niosą Sikorę znakomicie. Gdy wbiegał po raz czwarty na strzelnicę, za jego plecami zrobił się tłok. Grupę pościgową uzupełnił Bjoerndalen, a to oznaczało kłopoty dla wszystkich. Ostatnie strzelanie przyspieszyło puls kibicom Polaka, cztery strzały celne, ostatni nie, ślad pojawił się 3 cm nad lewą górną krawędzią czarnego krążka.
Kilku rywali już stało na czerwonych matach strzeleckich, gdy Sikora przebiegał karną rundę. Zdążył wybiec na trasę jako lider, ale 5,7 s przewagi nad Svendsenem i Bjoerndalenem nie dawało pewności zwycięstwa. Norwegowie ścigali Polaka z całych sił. Najpierw tempo nadawał młodszy, potem przyspieszył stary mistrz Bjoerndalen.
Na oko trudno było dostrzec, czy przewaga maleje, czy rośnie, lecz zegar dodawał otuchy. Sikora nie tracił prowadzenia. Gdy wbiegli na stadion, wciąż był wyraźnie z przodu. Obejrzał się szybko za siebie w połowie ostatniej prostej. Było bezpiecznie, nawet Bjoerndalen – najlepszy biatlonista w historii tego sportu – nie mógł nic zrobić.