Nagroda za wszystkie cierpienia sezonu, za setki kilometrów przebiegniętych w zawodach i na treningach, jest cała ze szkła, ma jakieś pół metra wysokości, waży sporo, ale do udźwignięcia. Justyna Kowalczyk poradziła sobie nawet wówczas, gdy trzeba było w jednej ręce trzymać wielką Kryształową Kulę, a w drugiej jej mniejszą kopię, za wygranie klasyfikacji dystansów. Szwedzki spiker w Falun wywołał ją na scenę, krzycząc po polsku: "Pierwsze miejsce! Justyna Kowalczyk!", a potem były gratulacje od wręczającego nagrody króla Szwecji, rzut bukietem kwiatów w tłum kibiców, telefon od prezydenta, zdjęcia z kibicami - i wielka ulga. Za metą niedzielnego biegu w Falun - i metą całego sezonu - Polka położyła się na boku i długo nie wstawała. Mówi, że dopiero wówczas poczuła, jak wiele kosztowały ją ostatnie miesiące.
[srodtytul]Koszulka na płocie [/srodtytul]
Teraz wiadomo, że było warto. Sezon skończył się według scenariusza z marzeń, w niedzielnym biegu na dochodzenie Polka miała już tak wielką przewagę nad rywalkami, że zwycięstwo ani przez chwilę nie było zagrożone. Startowały w takiej kolejności, i w takich odstępach, jakie wyznaczała klasyfikacja po poprzednich etapach finału PŚ. I jeśli Kowalczyk mówiła w niedzielę za metą o nerwach na trasie, to tylko z szacunku dla przeciwniczek. Jedyne co potrafiły zrobić goniące ją biegaczki, to zmniejszyć stratę. Norweżce Therese Johaug udało się nawet o 47,5 sekundy, a i tak przybiegła daleko za Polką. Petra Majdić za metą się nie kładła. Pomachała do kamer, poszła wyściskać Justynę, potem szalała przy podium, na którym wręczano nagrody, z wielką butelką szampana w dłoniach. Była rozczarowana, że nie odjeżdża z wielką Kryształową Kulą, ale też wiedziała, że niewiele więcej mogła w Falun zrobić. Przyjechała tutaj mając 115 pkt przewagi nad Kowalczyk, skończyła sezon ze stratą 100 pkt. W niedzielę ruszyła na trasę jako ósma, przybiegła 12. A jedyną szansą na zabranie Justynie Pucharu Świata było dla Słowenki skończenie biegu na podium. Przebierając się po biegu Słowenka zdjęła swoją żółtą koszulkę liderki PŚ, złożyła w kostkę i już się nią nie interesowała. Koszulka chwilę leżała na płotku odgradzającym zawodników od dziennikarzy, a potem nagle zniknęła, i na pewno nie w bagażach Majdić. - Mnie już nie była potrzebna - mówiła potem. A trenerowi Aleksandrowi Wierietielnemu zapowiedziała, puszczając oko: - W przyszłym roku powalczę z wami naprawdę mocno.
[srodtytul]Majdić kręci głową [/srodtytul]
Na Justynę czekała już inna żółta koszulka. Specjalna, dla zwyciężczyni całego PŚ. Polka nigdy wcześniej nie była liderką, koszulkę przymierzyła ostatniego dnia i już jej nie odda, aż do końca listopada, gdy ruszy nowy sezon. Zdobyła pierwszą Kryształową Kulę dla polskich biegów narciarskich, piątą dla narciarstwa. Poprzednie cztery wywalczył Adam Małysz. Ostatnią, w 2007, w podobnych okolicznościach jak Kowalczyk w Falun. Też miał już w tamtym sezonie złoto mistrzostw świata, na trzy ostatnie zawody przyjechał do Planicy gonić Andersa Jacobsena. I już w połowie tego pościgu uciekający uznał się za pokonanego. Tamten pokłon Jacobsena przed Małyszem po przedostatnich zawodach sezonu to jedno z najpiękniejszych polskich sportowych wspomnień. Petra Majdić zrobiła w sobotę coś podobnego, ale na swój sposób: głośno, z przytupem i rzucając grubym słowem dla lepszego efektu. Po biegu łączonym na 10 km (5 km stylem klasycznym, zmiana nart i 5 km dowolnym), w którym Polka zajęła trzecie miejsce, i co najważniejsze, zamieniła stratę 11 sekund do Majdić w ponad minutę przewagi, Słowenka podbiegła do niej i zapytała tak, żeby wszyscy słyszeli: - Justyna, przecież to nie tak miało być, miałam cię zamęczyć na tej części klasykiem. Poszłam na full power, jak ty to k... wytrzymałaś? - kręciła głową. - Bo to jeszcze nie był mój full - odpowiedziała Polka. Wówczas było już jasne, że rozstrzygający moment finałowego pojedynku jest już za nimi.