To już całkiem inny Małysz

To będzie już 17. zima z Adamem Małyszem, a on wciąż straszy młodych rywali i nikt nie wie, kiedy powie dość.

Aktualizacja: 24.11.2010 21:07 Publikacja: 24.11.2010 21:00

Adam Małysz z medalami z Vancouver

Adam Małysz z medalami z Vancouver

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak now Piotr Nowak

Jest najbardziej rozpoznawalną postacią polskiego sportu. Ma cztery medale olimpijskie, cztery tytuły mistrza świata i tyleż zdobytych Pucharów Świata. I mimo 33 lat wciąż jest głodny zwycięstw. Zwłaszcza w zbliżających się mistrzostwach świata w Oslo, na przebudowanej Holmenkollen. Tam, na starej skoczni, wygrywał pierwsze w karierze zawody Pucharu Świata, a potem zwyciężał jeszcze czterokrotnie.

Norwegowie nazywają go królem Holmenkollen. – Pięknie byłoby tam wygrać – mówił po igrzyskach w Vancouver pytany, kiedy zamierza kończyć karierę.

Apoloniusz Tajner, dziś prezes Polskiego Związku Narciarskiego, a przed laty trener, który poprowadził Małysza do dwóch medali olimpijskich w Salt Lake City i czterech mistrzostw świata (w Lahti i Predazzo), powtarza od dawna: Adam dotrwa do igrzysk w Soczi. Nie odpuści i sięgnie tam po upragnione złoto, jedyne trofeum, którego nie ma w kolekcji.

Małysz nie przesądza, kiedy pożegna się ze skokami. – To zależy od formy, od tego, czy będę w stanie nawiązać walkę z najlepszymi. Nie ukrywam, przychodzi mi to coraz trudniej – mówił „Rz“ przed rozpoczęciem sezonu.

Na przełomie września i października chorował. A jak już się wykurował, nadwerężył kolano na olimpijskiej skoczni w Lillehammer. – Tego dnia przeskoczył skocznię, przecierałem ze zdumienia oczy – wspomina Robert Mateja, asystent Hannu Lepistoe, przyjaciel Małysza. – Nic nie wskazywało na to, że doznał kontuzji. Wieczorem oddał jeszcze kilka treningowych skoków, później graliśmy w piłkę. Ale następnego dnia rano kolano było już mocno spuchnięte – wspomina Mateja.

Do Kuusamo na inaugurację sezonu Małysz jednak jedzie, choć nie wiadomo, czy wystartuje w sobotniej drużynówce, czy dopiero w niedzielnym konkursie indywidualnym.

Wiele się zmieniło od czasu, kiedy wygrywał pierwszy konkurs w Oslo i kiedy niespełna pięć lat później sięgał po zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni, zaczynając szaleństwo małyszomanii. Skoki to taki dziwny sport, w którym nagle możesz zapomnieć wszystko, czego nauczyłeś się wcześniej. Upadki są bolesne, a powroty długie i ciężkie. Małysz upadków miał kilka, ale po każdym się podnosił i znów wygrywał.

Zmieniał trenerów, aż wreszcie znalazł Hannu Lepistoe, z którym wrócił do sukcesów. Mistrz, który kiedyś schował się przed dziennikarzami do szafy, dojrzał. Nauczył się żyć z popularnością, oswoił ją. Przestał też być wreszcie jedyną nadzieją na polskie sukcesy w skokach. Jest Kamil Stoch, są jeszcze młodsi następcy.

– Jak przycinam drzewka w ogródku, to jestem szczęśliwy. Na książkę nie mam czasu, wolę pobawić się z córką. Za chwilę będzie dorosłą kobietą, nie chciałbym tego przeoczyć – mówi. Ale marzy o kolejnych zwycięstwach, bo życie bez marzeń nie ma smaku.

Jest najbardziej rozpoznawalną postacią polskiego sportu. Ma cztery medale olimpijskie, cztery tytuły mistrza świata i tyleż zdobytych Pucharów Świata. I mimo 33 lat wciąż jest głodny zwycięstw. Zwłaszcza w zbliżających się mistrzostwach świata w Oslo, na przebudowanej Holmenkollen. Tam, na starej skoczni, wygrywał pierwsze w karierze zawody Pucharu Świata, a potem zwyciężał jeszcze czterokrotnie.

Norwegowie nazywają go królem Holmenkollen. – Pięknie byłoby tam wygrać – mówił po igrzyskach w Vancouver pytany, kiedy zamierza kończyć karierę.

Pozostało 82% artykułu
szachy
Radosław Wojtaszek wraca do formy. Arcymistrz najlepszy w Katowicach
Szachy
Święto szachów i hitowe transfery w Katowicach
Inne sporty
Magnus Carlsen wraca do Polski. Będzie gwiazdą turnieju w Warszawie
Inne sporty
Rosjanie i Białorusini na igrzyskach w Paryżu. Jak umiera olimpijski ruch oporu
Inne sporty
Rusza Grand Prix na żużlu. Bartosz Zmarzlik w pogoni za piątym złotem