Jest najbardziej rozpoznawalną postacią polskiego sportu. Ma cztery medale olimpijskie, cztery tytuły mistrza świata i tyleż zdobytych Pucharów Świata. I mimo 33 lat wciąż jest głodny zwycięstw. Zwłaszcza w zbliżających się mistrzostwach świata w Oslo, na przebudowanej Holmenkollen. Tam, na starej skoczni, wygrywał pierwsze w karierze zawody Pucharu Świata, a potem zwyciężał jeszcze czterokrotnie.
Norwegowie nazywają go królem Holmenkollen. – Pięknie byłoby tam wygrać – mówił po igrzyskach w Vancouver pytany, kiedy zamierza kończyć karierę.
Apoloniusz Tajner, dziś prezes Polskiego Związku Narciarskiego, a przed laty trener, który poprowadził Małysza do dwóch medali olimpijskich w Salt Lake City i czterech mistrzostw świata (w Lahti i Predazzo), powtarza od dawna: Adam dotrwa do igrzysk w Soczi. Nie odpuści i sięgnie tam po upragnione złoto, jedyne trofeum, którego nie ma w kolekcji.
Małysz nie przesądza, kiedy pożegna się ze skokami. – To zależy od formy, od tego, czy będę w stanie nawiązać walkę z najlepszymi. Nie ukrywam, przychodzi mi to coraz trudniej – mówił „Rz“ przed rozpoczęciem sezonu.
Na przełomie września i października chorował. A jak już się wykurował, nadwerężył kolano na olimpijskiej skoczni w Lillehammer. – Tego dnia przeskoczył skocznię, przecierałem ze zdumienia oczy – wspomina Robert Mateja, asystent Hannu Lepistoe, przyjaciel Małysza. – Nic nie wskazywało na to, że doznał kontuzji. Wieczorem oddał jeszcze kilka treningowych skoków, później graliśmy w piłkę. Ale następnego dnia rano kolano było już mocno spuchnięte – wspomina Mateja.