Podobnie jak w ubiegłym roku, po minięciu mety skurczyła się w sobie i padła na śnieg. Ale tym razem nie była tak potwornie zmęczona, goniące ją rywalki zostały daleko. – Po prostu chciałam się trochę ochłodzić – powie potem z uśmiechem.
Ten bieg, a właściwie czołganie, jak mówi o wspinaczce pod Alpe Cermis trener Aleksander Wierietielny, praktycznie był rozstrzygnięty już na starcie. Polka miała zdecydowaną przewagę. Włoszki Marianna Longa i Arianna Follis traciły do niej odpowiednio: 2.08,3 i 2.33,0 min. Czwarta w klasyfikacji po sobotnim, ósmym etapie Słowenka Petra Majdić musiałaby odrobić 3.08,4 min., a Szwedka Charlotte Kalla aż 3.39,9 min.
[srodtytul]Maszyna do szycia[/srodtytul]
Justyna Kowalczyk mówi, że nigdy nie polubi tej trasy. Owszem, odpowiadają jej ciężkie podbiegi, ale na każdej, nawet najcięższej trasie później jest zjazd i chwila wytchnienia. – Tu kierunek obowiązujący powinien być tylko jeden: w dół! Ale jest odwrotnie i raz na rok kilkadziesiąt wariatek pcha się pod tę górę, choć wydaje się, że nie da rady tego zrobić na nartach – powtarza w wywiadach.
Tym razem miała komfortową sytuację, o czym w dużej mierze zadecydował sobotni bieg na 10 km stylem klasycznym w Lago di Tesero. Wreszcie udało się zdjąć klątwę Val di Fiemme i wygrać w wielkim stylu. Rok wcześniej na tej samej trasie Justyna Kowalczyk przewróciła się na zjeździe i straciła szansę na zwycięstwo. Na szczęście dzień później na Alpe Cermis odrobiła straty, dogoniła Majdić i wyprzedziła ją na 800 m przed metą. Dwa lata wcześniej serwismen źle dobrał jej narty, a przed trzema laty, jak szczerze przyznał Wierietielny, narty były po prostu źle posmarowane.