Fortuna był niezłym skoczkiem, ale tamtej zimy miał też fart nieprawdopodobny. Dostał się do reprezentacji w ostatnim momencie, zastępując kontuzjowanego Józefa Przybyłę. Działacze nie chcieli go wziąć, niemal do samego wyjazdu trwały dyskusje na ten temat.

W Japonii wiatr poniósł go tak daleko w pierwszym skoku, że sędziowie rozważali, czy nie przerwać konkursu i nie zacząć rywalizacji od nowa. Sprawa stanęła na ostrzu noża. W drugiej zaś próbie ledwo, ledwo obronił prowadzenie – Szwajcara Waltera Steinera wyprzedził o jedną dziesiątą punktu. Kumulacja szczęścia doprawdy godna nazwiska i zawodu. Fortuna był bowiem elektrykiem samochodowym i to on tak naprawdę, osiem lat przed Lechem Wałęsą, wykonał pierwszy ważny skok w historii Polski.

Żeby była jasność: nikt mu tego złotego medalu nie dał za darmo. Owe szczęśliwe zrządzenia losu to dziś kwestie drugorzędne. Fortuna po wsze czasy pozostanie bohaterem polskiego sportu, tak jak Stanisław Petkiewicz, który przed wojną pokonał genialnego Paavo Nurmiego, czy nasi piłkarze, którzy w 1974 roku zajęli trzecie miejsce w mistrzostwach świata.

Wspominam wielki wyczyn Fortuny bardziej z powodów porównawczych niż rocznicowych. Kiedyś zimy były dla polskich kibiców bezkresnym obszarem posuchy. Nic ważnego się w tym czasie w naszym sporcie nie działo. To dlatego między innymi skok Fortuny był jak lądowanie na Księżycu. Dziś odnoszę wrażenie, że sukcesy narciarskie trochę nam się przejadły. Na pewno dotyczy to Justyny Kowalczyk, która musi się pokłócić z Marit Bjoergen, by zasłużyć sobie na poczesne miejsce w mediach. Trochę się niedawno musiałem natrudzić, chcąc na popularnym portalu internetowym znaleźć informację o ostatnim zwycięstwie naszej biegaczki. W jej sukcesach nie ma nawet setnej części fartu, jaki przytrafił się przed laty w Japonii Wojciechowi Fortunie. Jest ciężka praca i profesjonalizm. Jednym słowem, nudziarstwo.