Od dawna zapowiadano, że to będzie weekend przesuwania granic niemożliwego w lotach, i tak się stało. Nie minęło 40 minut od chwili, gdy na przebudowanego mamuta w Vikersund zostali pierwszy raz wpuszczeni najlepsi skoczkowie, a już utrzymujący się od sześciu lat rekord Bjoerna Einara Romoerena był nieaktualny.
W pierwszej serii treningowej, opóźnionej z powodu wiatru, Johan Remen Evensen poleciał o cztery metry dalej niż Romoeren w 2005 roku w Planicy – na 243 m. A jeśli ktoś miał niedosyt, że rekord padł podczas treningu, a nie w którejś z serii ocenianych przez sędziów, to w kwalifikacjach ten sam Evensen poszybował jeszcze o 3,5 m dalej.
[srodtytul]Miejsce w historii[/srodtytul]
To on miał w piątek najlepszy pakt z wiatrem, dostał na dole fantastyczny podmuch, mógł lecieć dłużej, ale skrócił skok, by mieć szansę na dobre lądowanie. Udało się ledwo, ledwo, prawie przysiadł na nartach. Ale ma miejsce w historii, nawet jeśli FIS oficjalnie rekordów nie uznaje. Oprócz Evensena za 240. metrem wylądował w piątek tylko Martin Koch, miał 241,5 w drugim treningu.
Rekord już pierwszego dnia, w dodatku ustanowiony przez Norwega, bilety szybko znikające z kas – lepiej Vikersund zacząć nie mogło. Szkoda tylko, że przebudowana skocznia wciąż jest tak wystawiona na wiatr. Poczucie sprawiedliwości cierpi, jeśli poprzedni rekordzista Romoeren, startując niedługo przed Evensenem, spada na 106. metr i nie awansuje do obu konkursów. Adam Małysz z obniżanej po lotach Evensena i Kocha belki leciał na – kolejno – 199, 214 i 218 m. Kamil Stoch długo się nowej skoczni uczył, najpierw spadł na 120. metr, potem na 110, ale w kwalifikacjach wreszcie poleciał, miał 195 m.