Nikt nie zaprzeczy, że był wielki. Złoto olimpijskie w Turynie (2006), srebro w Salt Lake City (2002) i Vancouver (2010), trzy tytuły mistrza świata, sześć mistrzostw Europy. No i te skoki, także poczwórne, w kombinacjach zapierających dech.
Często powtarzał, że będzie jeździł do igrzysk w Soczi, ale w połowie 2010 roku Międzynarodowa Unia Łyżwiarska (ISU) pozbawiła go bezterminowo statusu amatora. Zawinił, bo miesiąc po olimpiadzie w Vancouver nie wystartował w MŚ. Pokazał lekarski zakaz startów, ale zamiast się leczyć, wziął udział w rosyjskiej rewii "Królowie na lodzie" i w kilku innych.
Rosyjscy działacze uznali, że nawet carowi łyżwiarstwa nie wszystko wolno i donieśli do ISU. Paragraf się znalazł, choć żadnej prawdziwej granicy między amatorstwem i profesjonalizmem w łyżwiarstwie od dawna nie ma. Ale są przepisy, które dają władzę działaczom – "amatorem" jest ten, kto startuje za pieniądze w imprezach zatwierdzonych przez krajową federację i ISU. Pluszczenko jeździł w pokazówkach bez właściwego papieru, więc dostał za swoje.
Biedy nie cierpiał, łyżwiarstwo pokazowe daje zarobić w Rosji, Niemczech, Japonii i Ameryce więcej niż godnie, a gwiazdy takie jak Pluszczenko mogą liczyć na premie specjalne, nawet od publiczności. Łyżwiarz nieraz wspominał, że zbierał z lodu złote pierścionki i łańcuszki. Ma wielki dom w Sankt Petersburgu, dwa luksusowe auta, chcą go wszystkie rewie lodowe na świecie.
O Pluszczence mówiono, że "zmieści w sobie tyle hucpy co Wielki Kanion", ale zawsze twierdził, że starty na igrzyskach są dla niego ważniejsze od wszystkiego. Od zarabiania też. Dlatego wraca.