Schlierenzauer jest już samodzielnym rekordzistą w liczbie pucharowych zwycięstw, po weekendzie w Harrachovie ma ich 48, o dwa więcej od Mattiego Nykaenena. Pierwszy konkurs wygrał dzięki mądrej taktyce trenera, który obniżył mu belkę i zapewnił w ten sposób dodatkowe punkty. Austriak był lepszy od Roberta Kranjeca ledwie o 0,3 pkt. W drugich zawodach nie zostawił już żadnych wątpliwości.
Oba konkursy odbyły się w niedzielę. W sobotę skakać się nie dało, dzień później z wielkim trudem. Skoczkowie czekali na swoją kolej w nieskończoność, aparatura mierząca wiatr wyrzucała dziwne wyniki, a Jurij Tepes był blisko nieszczęścia w pierwszych zawodach, gdy nagły podmuch zaniósł go za linię rekordu skoczni, na 220 m, ale potem zepchnął z tak dużej wysokości, że Słoweniec nie był w stanie tego skoku ustać.
To cud, że Tepes nie tylko od razu wstał, ale jeszcze w euforii ruszył sprintem w stronę bramki dla zawodników. Słoweńscy skoczkowie są szaleni, ale też w tym sezonie znakomici. Wygrywali już konkursy indywidualnie i drużynowo, dwa razy w Harrachovie byli na podium, kto wie, czy to nie ich trzeba uznać za głównych faworytów do medalu w drużynówce. Trzeci i czwarty raz w karierze stanął na pucharowym podium Jan Matura, więc i Czesi mieli powód do radości.
Drugi konkurs to była już jednak chińska tortura, udało się rozegrać tylko jedną serię, rozciągniętą na blisko dwie godziny, a skoki były tak krótkie, że męczyli się i skoczkowie, i widzowie. Tak jak i w pierwszych zawodach, w czołowej dziesiątce był jeden Polak, Kamil Stoch. Nie miał szczęścia ani błysku Piotr Żyła, na więcej liczył Maciej Kot, zwłaszcza po bardzo udanych eliminacjach.
Polacy nadal skaczą bardzo regularnie, awansują do finałowych serii, ale nie będą mieli powodu, by za mamutem na Certaku tęsknić. Od najbliższego weekendu PŚ przenosi się do Niemiec. Najpierw do Willingen, potem Klingenthal i wreszcie na mamucią skocznię w Oberstdorfie, gdzie za dwa tygodnie odbędą się ostatnie zawody przed MŚ.