Podskakiwała za metą jak piłkarz po strzeleniu gola, prawie się rozpłakała, gdy ją przedstawiano jako mistrzynię, a potem pilnowała, by się uśmiechać, jak trzeba i gdzie trzeba.
Nazywają ją księżniczką biegów, bo jest szykowana na przejęcie tronu po Marit i już ją przegania w reklamowych zarobkach. Nazywają ją też maszynką do szycia, bo biegnie po sukcesy bardzo nietypowym rytmem. Therese Johaug, specjalistka od corocznego fruwania pod Alpe Cermis, najlepsza jest tam, gdzie robi się morderczo. A trasa biegu na 10 km była trudna. Tak jak 30 km w Oslo, gdzie dwa lata temu Johaug została pierwszy raz mistrzynią świata.
Tym razem Norweżki nie wzięły wszystkiego, na podium przecisnęła się Rosjanka Julia Czekaliowa, blisko medalu była niemiecka biatlonistka Miriam Goessner, znów została z niczym Charlotte Kalla, mistrzyni olimpijska w tej konkurencji.
Justyna Kowalczyk bieg oglądała przed telewizorem, w hotelu. – Nie zostaję na stadionie, żeby nie ryzykować przeziębienia. Pewnie, że mnie boli to, że nie pobiegłam, to są w końcu mistrzostwa. Ale inni mogą odpuścić trzy czwarte sezonu, to ja mogę jeden bieg. Ważne, żebyśmy zrobili, co mamy do zrobienia. Wszystko wraca do normy – mówiła po wczorajszym treningu, zanim nie nadszedł trener Aleksander Wierietielny i nie przegonił jej na trasę. Nawet nie dyskutowała, urwała rozmowę w pół słowa.
Jutro Justyna pobiegnie na drugiej zmianie sztafety, stylem klasycznym. A dziś Norwegowie będą szukać pierwszego złota w męskich biegach, na 15 km stylem dowolnym. Faworytem jest jednak Dario Cologna, Szwajcar nazywany – co nieuniknione – Rogerem Federerem biegów. Robi swoje z elegancją, budzi sympatię i jest nawet trochę do Federera podobny.