Drużynowe zawody pań i panów nie przyniosły niespodzianek – od kilku lat Japonki, Austriaczki, Norweżki i Niemki skaczą już całkiem daleko, więc po połączeniu sił z mocnymi kolegami walczyły o zwycięstwo także w Lillehammer.
Z polskiego punktu widzenia widzenia debiut wypadł bardzo skromnie (ale też zgodnie z przewidywaniami), bo ani Joanna Szwab (68,5 m), ani Magdalena Pałasz (73 m) nie są jeszcze przygotowane do rywalizacji z najlepszymi na świecie, przed nimi długa droga by skakać jak Sara Takanashi (91 i 100 m), czy Daniela Iraschko-Stolz (92 i 93 m).
Polska drużyna nie była w stanie zakwalifikować się do najlepszej ósemki czyli drugiej serii konkursu, tak naprawdę walczyła tylko o to, by nie zająć ostatniego miejsca. Wydawało się, że może się udać, gdy Maciej Kot osiągnął 98 m, ale słabszy skok Kamila Stocha (88,5) przesądził sprawę.
O zwycięstwie Japonii zadecydowała równa forma całej czwórki, lecz wyróżnił się Taku Takeuchi, który dwa razy przekroczył 100 m. Austria wystawiła, oprócz Iraschko i Jacqueline Seifriedsberger, Gregora Schlierenzauera i Thomasa Morgensterna, czyli gwiazdy, nikt nie zarzuci, że najmocniejsze ekipy męskie (także Polska) nie potraktowały konkursów poważnie. Do tego Niemiec Karl Geiger poprawił rekord obiektu, w drugiej próbie uzyskał aż 107,5 m.
Czy warto było tak się starać, to inna sprawa. Piątkową rywalizację oglądało niewielu norweskich widzów, choć pogoda nie była tak dokuczliwa, jak w innych częściach Europy. Promocja kobiecych skoków wypadła zatem blado.