Start na wysokości 2045 metrów, meta na 970 metrze. Poziom trudności wysoki, ale z zachowanym marginesem bezpieczeństwa.
– Dobrze, że na samej górze trasa nie jest oblodzona. Zakręty są tam niesamowicie ciężkie, dla wielu zawodników mogłyby okazać się zgubne. Dla mnie co prawda byłoby wtedy idealnie, ale nie można mieć wszystkiego – powiedział po pierwszym treningu Bode Miller, brązowy medalista w zjeździe z Vancouver.
Amerykanin mógł być zadowolony. Osiągnął najlepszy wynik, choć drugiego Szwajcara Patricka Kuenga pokonał zaledwie o 0,03 sekundy. – Szkoda, że nikt nie przyznaje medali za jazdę na treningu. Gdyby tak było, chyba oszalałbym z radości – mówił Miller. – Rosjanie spisali się na medal. Jest się gdzie rozpędzić, trasa jest wymagająca, a skoki konkretne. Jest wiele miejsc, w których można popełnić błąd.
Amerykanin, który z powodu kontuzji kolana stracił cały poprzedni sezon Pucharu Świata, znów jest mocny. Tej zimy trzy razy stał na podium, w tym raz w zjeździe – na szalenie wymagającej trasie w Kitzbuehel.
Co prawda trzech ostatnich startów (superkombinacji, slalomu i giganta) nie ukończył, ale to nie odebrało mu pewności siebie. – Akurat tej nigdy mi nie brakowało. A co do ostatnich startów, to winne były raczej warunki. Dotąd cały Puchar Świata był zresztą mocno zwariowany, ale zupełnie się tym nie przejmuję. Wszystko miałem podporządkowane Soczi i tu mam być gotowy do wygrywania – tłumaczy Miller.