Jest perfekcjonistą. Wie, że mógłby strzelać szybciej i lepiej, ale to, co straci na strzelnicy, nadrabia na trasie. Tak było i w sobotę, gdy mimo jednego pudła wyprzedził bezbłędnego Austriaka Dominika Landertingera. O 1,3 sekundy.
– Zrobiłem wszystko tak, jak powinienem. Utrzymałem idealne tempo. Pobiegłem, jak umiem najlepiej – cieszył się za metą Bjoerndalen, który dwa tygodnie temu skończył 40 lat.
To już jego szóste igrzyska, debiutował na własnej ziemi – w Lillehammer (1994). Tam medalu jeszcze nie zdobył, ale cztery lata później wrócił z Nagano ze złotem i srebrem. W Salt Lake City (2002) wygrał wszystkie konkurencje: sprint, bieg pościgowy, indywidualny, a z kolegami sztafetę. Z Turynu przywiózł dwa srebra i brąz, a z Vancouver, gdzie jedną z tras nazwano jego imieniem, złoto i srebro.
Przyznaje, że kiedyś zwyciężać było łatwiej. Łup dzieliło między siebie kilku zawodników, a dziś walczy kilkunastu. Jest 19-krotnym mistrzem świata, sześć razy zdobył Kryształową Kulę, wygrał ponad 90 zawodów Pucharu Świata, ale nie ma dość. Przez ten ciągły głód wygrywania zyskał przydomek „Kanibal". – Są ludzie, którzy akceptują, że ktoś jest od nich lepszy. Mnie zawsze było trudno się z tym pogodzić – tłumaczy.
Urodziny spędzał samotnie, na obozie treningowym w Anterselvie. Do startu w Soczi przygotowywał się w spartańskich warunkach. Spał na twardym łóżku, w nieogrzewanym pokoju, bez telewizora. – Luksus rozpieszcza, a ja w Soczi nie zamierzam być statystą – opowiadał w rozmowie z „Aftenposten".