Znów wjedziemy na stadion ośrodka Laura, zobaczymy białe szczyty w tle, wielkie choiny wokół, pofałdowane trasy, trybunę z widokiem na kilkaset ostatnich metrów i to, co przez dwa ostatnie lata Justyna Kowalczyk lubiła najbardziej: bieg na 10 km stylem klasycznym.
Wystartuje jako 43. Dokładnie o godzinie 11.21 i 30 sekund. Towarzystwo wokół wyłącznie norweskie: pół minuty wcześniej pobiegnie Heidi Weng, pół minuty za Polką Astrid Uhrenholdt Jacobsen, następnie Marit Bjoergen i Therese Johaug. Niespełna pół godziny później, jeszcze przed polskim południem (tu przed 15.) będziemy wiedzieć, co zaszło i która wygrała.
Chemia pomaga
Bić w bębny i trąbić, że Polka na pewno zwycięży – nie można. Wszyscy wiedzą – problemy z treningiem, stopa, tajemnicze złamanie... Wciąż mamy pomieszanie wiary w sukces i obaw o zdrowie pani Justyny. Przewaga Norweżek i jednej Szwedki w biegu łączonym na 15 km, porażka w niedawnym pucharowym biegu na 10 km klasykiem w Toblach, pierwsza na tym dystansie od wielu miesięcy, naszego samopoczucia nie poprawiają.
Wiemy, że Justyna Kowalczyk to twarda kobieta, że mocny charakter to jej atut. Decyzja o starcie jest niezłomna, ostatnie spotkanie z dziennikarzami było jak poprzednie – tylko trochę zawoalowana determinacja, upór i chęć wygrania, udowodnienia jeszcze raz, że do materii zawsze trzeba dodać ducha. Zabronić jej biegać – niemożliwe.
Spotkać się z Justyną można tylko po treningu, a trening w środę był we wczesnych godzinach popołudniowych – aby dobrze poznać warunki dokładnie w porze wyścigu. Jeśli prognozy się nie zmienią, a są raczej dokładne, to w czwartek będzie jak w środę: słońce na bezchmurnym niebie, ciepło, ciemne okulary na nosie i wyzwanie dla organizatorów, bo gruba warstwa śniegu na trasach zaczyna się trochę zmniejszać. Największym wyzwaniem jest utrzymanie wierzchniej warstwy w stanie twardym.