Ani słowa o stopie

Dla Justyny Kowalczyk to najważniejszy dzień. Dzisiaj bieg na 10 km.

Publikacja: 13.02.2014 01:00

Znów wjedziemy na stadion ośrodka Laura, zobaczymy białe szczyty w tle, wielkie choiny wokół, pofałdowane trasy, trybunę z widokiem na kilkaset ostatnich metrów i to, co przez dwa ostatnie lata Justyna Kowalczyk lubiła najbardziej: bieg na 10 km stylem klasycznym.

Wystartuje jako 43. Dokładnie o godzinie 11.21 i 30 sekund. Towarzystwo wokół wyłącznie norweskie: pół minuty wcześniej pobiegnie Heidi Weng, pół minuty za Polką Astrid Uhrenholdt Jacobsen, następnie Marit Bjoergen i Therese Johaug. Niespełna pół godziny później, jeszcze przed polskim południem (tu przed 15.) będziemy wiedzieć, co zaszło i która wygrała.

Chemia pomaga

Bić w bębny i trąbić, że Polka na pewno zwycięży – nie można. Wszyscy wiedzą – problemy z treningiem, stopa, tajemnicze złamanie... Wciąż mamy pomieszanie wiary w sukces i obaw o zdrowie pani Justyny. Przewaga Norweżek i jednej Szwedki w biegu łączonym na 15 km, porażka w niedawnym pucharowym biegu na 10 km klasykiem w Toblach, pierwsza na tym dystansie od wielu miesięcy, naszego samopoczucia nie poprawiają.

Wiemy, że Justyna Kowalczyk to twarda kobieta, że mocny charakter to jej atut. Decyzja o starcie jest niezłomna, ostatnie spotkanie z dziennikarzami było jak poprzednie – tylko trochę zawoalowana determinacja, upór i chęć wygrania, udowodnienia jeszcze raz, że do materii zawsze trzeba dodać ducha. Zabronić jej biegać – niemożliwe.

Spotkać się z Justyną można tylko po treningu, a trening w środę był we wczesnych godzinach popołudniowych – aby dobrze poznać warunki dokładnie w porze wyścigu. Jeśli prognozy się nie zmienią, a są raczej dokładne, to w czwartek będzie jak w środę: słońce na bezchmurnym niebie, ciepło, ciemne okulary na nosie i wyzwanie dla organizatorów, bo gruba warstwa śniegu na trasach zaczyna się trochę zmniejszać. Największym wyzwaniem jest utrzymanie wierzchniej warstwy w stanie twardym.

Chemia pomaga, ale przecież i ona nie da w pełni rady, gdy górskie słońce świeci na tory przez kilka godzin. Rozjeżdżone zakręty to jeden wróg, nagłe zmiany przyczepności drugi, zły dobór smarów trzeci, trzy Norweżki za plecami po starcie – czwarta niedogodność, choć wszystkie można przecież zniwelować.

Dobę przed startem pani Justyna wydawała się spokojna. Czekaliśmy na nią dość długo. Najpierw na to, aż przywiezie ją bus z wioski olimpijskiej. Czas nie był stracony, można było spojrzeć z bliska, jak serwismeni innych ekip mierzą temperaturę w torach, jak badają gęstość i wilgotność śniegu, jak czarują z woskami w swoich kabinach. Nawet jak studzą nałożone warstwy poprzez wystawianie narty za okno i przykładanie ślizgu do metalowej ściany kontenera.

Trener milczy

Osobna sprawa – testy nart. W ośrodku Laura jest na to specjalne miejsce. Zaczyna się na mostku, lekki, prosty zjazd, potem powrót pod górkę. Gdy kilka par nart spełni wstępne wymagania, jeszcze robi się porównania, by znaleźć ten najlepszy zestaw. Wygląda to tak: dwa tory, w nich para, biegacze, biegaczki lub mikst. Jadą do pewnego momentu, trzymając się za ręce, potem puszczają i widać, kto szybszy i lepiej jedzie. Wracają i znów, rozpęd, dłoń w dłoni, wyrównanie prędkości i wynik.

Justyna Kowalczyk wyszła na trasę ze swym estońskim specem od smarowania nart do stylu klasycznego. Razem biegali krótko. Peep Koidu, rocznik 1967, ostatni raz wystartował w Pucharze Świata w 1999 roku. Działa na panią Justynę dobrze. Jest spokojny, fachowy, uśmiechnięty i zgodny. Biegaczka ceni go, bo oprócz wiedzy o woskach i proszkach wprasowywanych na zimno i gorąco, startował w igrzyskach, miał najlepsze wyniki z jej ekipy, umie gasić napięcie. Przed startem pracuje tylko z nim. Można powiedzieć, że to dobre przyzwyczajenie. Przywieźli trzy pary nart, sprawdzali, coś nie grało, zmieniali. W wielkich imprezach Estończycy (jest jeszcze Are Mets) zawodzili Polkę bardzo rzadko, wpadkę w Pucharze Świata mieli bodaj tylko raz, rok temu.

Na fotoreporterów pani Justyna trochę się krzywiła. – Nie dają spokojnie pracować – rzuciła do Koidu, po rosyjsku. Od Aleksandra Wierietielnego dowiedzieć się czegoś na razie jest niemożliwe. Trener pierwszy ruszył do busa powrotnego. – Dzień dobry, a, to wy. No to gdzie wyjście, bym mógł was łatwo ominąć – rzucił do czekających reporterów. Z siedzenia busa dodał, że Justyna przyjdzie i wszystko powie, po co będzie strzępił język.

Justyna przyszła, powiedziała. Ale raczej nie wszystko. Nie chce już mówić o stopie, nie chce mówić o bólu, znieczuleniach, blokadach i wkładkach do buta. Chce mówić o bieganiu, rywalizacji, chce położyć wosk na ból stopy, zapomnieć o nim i śmignąć do mety, najlepiej przed wszystkimi.

Nie chce też mówić o dalekiej przyszłości. Teraz przyszłość to tylko ten czwartkowy bieg.

Znów wjedziemy na stadion ośrodka Laura, zobaczymy białe szczyty w tle, wielkie choiny wokół, pofałdowane trasy, trybunę z widokiem na kilkaset ostatnich metrów i to, co przez dwa ostatnie lata Justyna Kowalczyk lubiła najbardziej: bieg na 10 km stylem klasycznym.

Wystartuje jako 43. Dokładnie o godzinie 11.21 i 30 sekund. Towarzystwo wokół wyłącznie norweskie: pół minuty wcześniej pobiegnie Heidi Weng, pół minuty za Polką Astrid Uhrenholdt Jacobsen, następnie Marit Bjoergen i Therese Johaug. Niespełna pół godziny później, jeszcze przed polskim południem (tu przed 15.) będziemy wiedzieć, co zaszło i która wygrała.

Pozostało 88% artykułu
Inne sporty
Natalia Sidorowicz odniosła życiowy sukces. Czy pójdzie za ciosem?
Inne sporty
Sergij Bezuglij i Mariusz Szałkowski poprowadzą reprezentację
szermierka
Sankcje działają. Aliszer Usmanow nagle rezygnuje
kajakarstwo
Polskie kajakarki mają nowego trenera. Zbigniew Kowalczuk zastąpi Tomasza Kryka
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Inne sporty
Święto polskiej gimnastyki. Rekordowy trening w Gdańsku
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką