Nie byłoby prawdą napisać, że ten medal kogoś zaskoczył. Kamil Stoch wystartował z pozycji kandydata do złota i ciężar oczekiwań wytrzymał po mistrzowsku.
Pierwszą serię wygrał, w drugiej, gdy kaukaskie wiatry trochę zaczęły mieszać w klasyfikacji, zrobił tyle, by nie dać się dogonić kilku groźnym rywalom. Najgroźniejszy okazał się, czapki z głów, 41-letni Japończyk, postać już legendarna, ale to nie legenda pomnikowa. Niech trwa w skokach jak najdłużej.
Konkurs zaczął się od czekania. Prawdę mówiąc, wiatr tym razem bardzo pomógł polskim dziennikarzom pędzącym znad Morza Czarnego, z hali Adler Arena, gdzie Zbigniew Bródka wygrywał niezwykły wyścig panczenistów na 1500 m.
Serię próbną odwołano, na pierwszą autobus zdążył. Gdy polski kontyngent medialny wdrapał się w pośpiechu po betonie na swe pozycje przy zeskoku, właśnie ruszyli. W późny sobotni wieczór na początku wydawało się, że będą rządzić młodzi: Michael Hayboeck, Marinus Kraus, Reruhi Shimizu czy Gregor Deschwangen. W seriach treningowych idzie im zwykle dobrze, popisują się, rozwijają skrzydła i nimi łopocą, ale gdy przychodzi do zawodów, jeszcze nie wiedzą, co zrobić z tą młodością.
O medale walczyła czwórka. Zanim Kamil Stoch ustawił się w konkursie tam, gdzie chciała go widzieć cała Polska, kolejność wyglądała tak: prowadził Kasai, zaledwie 0,4 pkt przez Severinem Freundem i 6,1 pkt przed Peterem Prevcem. Wielkie szare żagle ochronne przymocowane do zbocza po prawej stronie rozbiegu (patrząc z belki startowej) trochę się wydymały, ale skoki szły sprawnie.