Snowboard-cross przeniesiono na wtorek o 7.30 rano (czasu polskiego) i zmieniono nieco reguły rywalizacji. Eliminacji nie będzie, Maciej Jodko i Mateusz Ligocki wystartują od razu od 1/8 finału.
Alpejczycy też narzekają, że w górnej części tras mają lód, a w dolnej miękki i mokry śnieg, ale skoro na razie żadnej konkurencji nie odwołano, to narzekania działacze olimpijscy traktują jako zwyczajowy element igrzysk. Aby jednak nie było opinii, że głos sportowców się nie liczy, pierwszy przejazd wtorkowego slalomu giganta kobiet przyspieszono z 11. czasu lokalnego na 9.30, następny odpowiednio też.
Dekoracje na Olympic Plaza nie ustają, początek drugiego tygodnia igrzysk to już czas lekkiej nostalgii. Igrzyska skończyły się na przykład dla Jamajczyków. Odgrzewanie pomysłu na start ludzi z Karaibów w bobslejach wyszło w miarę dobrze, lecz trzeba uczciwie napisać, że to nie to samo, co w 1988 roku, gdy skakał Eddie „Orzeł" Edwards, w lodowej rynnie jeździła niezgrabnie wesoła czwórka z dredami i potem kręcono o niej filmy, jak trenowała w wannie.
Za piątym razem, po 12-letniej przerwie, startowała dwójka, weteran Winston Watts, lat 46, i nieco młodszy Marvin Dixon. Zajęli, jak należy, przedostatnie miejsce (bo załoga z Serbii wycofała się pod dwóch ślizgach). Tamtego starego wdzięku jednak do końca nie wskrzesili, choć hałas medialny był spory.
Zaczęło się od internetowej zbiórki pieniędzy na ten wyjazd (zebrali 80 tys. dolarów), potem nagrali piosenkę „Bobsled song" w stylu wiadomym, podparli się osobistym wsparciem Usaina Bolta (na Facebooku), wreszcie w Soczi zgubili bagaż, więc było o czym pisać.
Do legendy tych igrzysk jednak nie przejdą, choć przecież ogłaszano konferencje prasowe z ich udziałem, a na tych konferencjach mówili, że jadą na poważnie, będą się ścigać z kilkoma załogami, ale takie przekonywanie raczej popularności nie sprzyja, bo nie o wynik przecież chodziło.