Ostatni raz kanadyjscy i szwedzcy hokeiści grali o mistrzostwo olimpijskie w 1994 roku. Wtedy nie brakowało emocji. Szwedzi okazali się lepsi w rzutach karnych, zwyciężyli 3:2 i to oni wyjeżdżali z Lillehammer ze złotymi medalami. Teraz tak ciekawie już nie było.
Obie reprezentacje miały w niedzielę coś do udowodnienia. Szwedzi chcieli odzyskać złoto, które zdobyli w Turynie (2006). Kanadyjczycy walczyli o drugi tytuł z rzędu. I to oni zrealizowali swój cel.
Zawodnicy Mike'a Babocka przeważali od samego początku. Szwedzi tylko od czasu do czasu konstruowali groźne akcje, a raczej próbowali to robić. Do tego często gubili krążek, czym pomagali szybszym i sprytniejszym rywalom.
Od drugiej tercji Szwedzi wyglądali tak, jakby nie pamiętali, jaka jest stawka spotkania, i najchętniej wsiedli już do samolotu do Sztokholmu. A Kanadyjczycy spokojnie robili swoje. Strzelali regularnie, po jednym golu w każdej tercji. Jedną z bramek zdobył ten sam zawodnik, który zapewnił Kanadzie złoto w Vancouver – Sidney Crosby.
– Nie bez powodu jest liderem zespołu. Każdym meczem udowadnia, że nie ma lepszego niż on – mówił po spotkaniu finałowym Jeff Carter. To dziewiąte mistrzostwo olimpijskie Kanady.