Mistrzostwa zapewniły widzom mocne wrażenia do końca. Typować medalistów po pierwszym przejeździe – to było zadanie dla hazardzistów, choć wydawało się względnie proste. Marcel Hirscher, jak się powszechnie spodziewano, przejechał najszybciej, wyprzedzał Aleksandra Choroszyłowa o 0,28 s, Andre Myhrera o 0,66 s i Matthiasa Hargina o 0,85 s.
Pierwszy przejazd był bardzo trudny, bardzo kręty i po niezwykle twardej trasie, słowem tylko dla odpornych. Najlepiej pokonali go austriacki lider PŚ, zahartowany Rosjanin i silni Szwedzi, więc była w tej kolejności logika. Pozostali liczący się slalomiści nie byli wiele dalej, więc spodziewano się zmian, ale na pierwszej pozycji - chyba najmniej.
Polski jedynak Maciej Bydliński wystartował w setce uczestników jako nr 66, co oznaczało rozjechaną trasę i konieczność ryzyka, jeśli marzyło się o starcie w pierwszej trzydziestce. Ryzyko było, ale bez nagrody – Polak, tak jak w slalomie gigancie, nie ukończył przejazdu. Małe pocieszenie, że odpadł jak 43 innych rywali.
W drugim przejeździe pogoda w Beaver Creek zrobiła slalomistom ostatnią niespodziankę, zaczął padać gęsty śnieg, widoczność znacznie zmalała, zobaczyć dziurę w trasie stało się prawie niemożliwe.
– Śnieg to nie problem, ważne jest to, że trasa się zmieniła, mamy inne ustawienie bramek, to od niego zależy, czy uda się szybko przejechać – mówił Hirscher. Zanim ruszył, te 70 bramek testowali inni i wyszło, że choć sypie biały puch, to pracy jest mniej, niż cztery godziny wcześniej. Przejazdy były szybsze średnio o 10-12 sekund, ale wiele łatwiejsze, jak się okazało, nie były.