Wielkie święto rugby na ziemi brytyjskiej okazało się klęską Anglii, Szkocji, Irlandii, Walii i Francji, choć poziom i czas zawodu był różny: Anglicy nawet nie wyszli z grupy, pozostałe potęgi Starego Kontynentu przegrały w ćwierćfinałach.
Zdecydowanie najgorzej wypadli w nich Francuzi, porażka 13:62 z Nową Zelandią w Cardiff została nad Sekwaną opisana jako upokorzenie, koszmar, wstyd i katastrofa. Rywale to co prawda „Brazylijczycy rugby", ale i tak dziewięć nowozelandzkich przyłożeń było jak klapsy w miejsce, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę – pisały gazety nad Sekwaną.
Czas rozliczeń nadejdzie szybko, francuscy kibice wygwizdali bezlitośnie trenera Philippe'a Saint-André już na Millennium Stadium, prasa woła, że winni są wszyscy, menedżerowie, trenerzy i zawodnicy, że obraz francuskiego rugby jest żałosny, a po „piekle ćwierćfinału" muszą polecieć głowy i trzeba sporządzić bilans klęski. Jej symbolicznym dopełnieniem była żółta kartka dla Louisa Picamolesa, który został ukarany za uderzenie pięścią w twarz Richiego McCawa. Tradycja rugby takie zachowanie uważa za niegodne, nie tłumaczy go desperacja lub emocje gry.
Nowa Zelandia poza udowodnieniem swych przewag cieszy się także, że ma gwiazdę, która przypomina sławnego Jonaha Lomu. Skrzydłowy Julian Savea wykonał akcję ćwierćfinału, może nawet turnieju – biegnąc z piłką do pola punktowego odbił trzech Francuzów i zdobył punkty w dynamicznym stylu, jaki podoba się kibicom rugby najbardziej.
Drużyna All Blacks zagra w półfinale z ekipą RPA, czyli Springboks. Afrykańczycy pokonali po świetnym meczu Walię 23:19 na stadionie w Twickenham, w tym przypadku wielkiego wstydu dla Europy nie było, był żal, że jeszcze do 75. minuty Walia prowadziła, ale marzenia o awansie zakończyło wtedy przyłożenie weterana Fourie du Preeza.