Wygrał w Garmisch-Partenkirchen, dodał jeszcze bardziej efektowny sukces w Innsbrucku i przed finałowym konkursem w środę w Bischofshofen nie ma wielu takich, którzy nie wskażą Petera Prevca jako zwycięzcę 64. Turnieju Czterech Skoczni.
Słoweniec na razie nic sobie nie robi z presji rodaków, oczekiwań publiczności, nie zjada go też ambicja. Skacze po profesorsku – w seriach treningowych bez napięcia, w konkursach z chłodną perfekcją. Finałowy skok na Bergisel – 132 m z wiatrem w plecy (więcej nie skoczył nikt, nawet z podmuchami pod narty), to był kolejny majstersztyk.
Prevc ma już prawie 20 punktów przewagi nad Niemcem Severinem Freundem, zmarnować ją, wyłączywszy przypadki losowe, to raczej niemożliwe. Do końca będzie natomiast trwała walka o trzecie miejsce, bo Norwega Kennetha Gangnesa i Austriaka Michaela Hayboecka dzieli tylko 1,2 punktu.
Polacy: mały krok do przodu
Zasłużony podziw dla liderów turnieju to jedno, drugie – tląca się nadzieja, że może jednak odrodzą się polscy skoczkowie. W Innsbrucku zrobili krok, a raczej kroczek do przodu: Kamil Stoch był 16., Dawid Kubacki 24., Stefan Hula 27., Maciej Kot 35. Trzech w serii finałowej – tego jeszcze nie było, choć oczywiście te miejsca nie powodują żadnego przypływu dumy.
W słowach Stocha i trenera Łukasza Kruczka słychać pierwsze nuty optymizmu, dotyczą one przede wszystkim diagnozy błędu popełnianego przez mistrza olimpijskiego. Naprawa, jak sugerował prezes Polskiego Związku Narciarskiego Apoloniusz Tajner podczas niedzielnej transmisji telewizyjnej, nastąpi na „kopycie w Ramsau", czyli na niewielkiej skoczni w Austrii, która nieraz pomagała polskiej kadrze w kłopotliwych sytuacjach. W Ramsau jest już kadra B i Piotr Żyła, szlifowanie formy już trwa, bo niedługo najważniejsze z polskiego punktu widzenia styczniowe konkursy Pucharu Świata – na Wielkiej Krokwi w Zakopanem.